Ewa Leszczyńska
Sylwestra i Nowy Rok 2001 spędzałam z kochaną rodziną i przyjaciółmi w Karkonoszach. To był dobry czas: narty, spacery, rozmowy. Odzyskałam poczucie równowagi, której brakowało mi w ostatnich miesiącach. Pomimo bowiem świadomości, iż w krótkim czasie mojego dorosłego życia spełniły się moje marzenia i oczekiwania, od pewnego czasu odczuwałam dziwny niepokój i wrażenie braku perspektyw. Ogarniały mnie co chwilę wątpliwości, czy przeniesienie się z miasta na wieś, do którego doprowadziłam przed dwoma laty, w równym stopniu odpowiada mojej rodzinie. Czy praca, która do niedawna mnie satysfakcjonowała jest rzeczywiście tym co powinnam robić?
Pomna doświadczeń przyjaciela, który po spełnieniu marzenia swojego życia jakim było opłynięcie świata jachtem, nie mógł sobie przez dłuższy czas znaleźć miejsca i nowego celu, uznałam, że mój stan jest przejściowy i, że muszę to przetrwać. Wracałam więc pełna optymizmu do naszego nowego, pięknego domu w cudownej okolicy. Całe to misternie zbudowane pozytywne myślenie zaczęło jednak na powrót ustępować jeszcze większemu poczuciu zwątpienia i niepewności. Do tego dołożył się fakt znacznego powiększenia się, dosłownie w ciągu paru dni po powrocie, drobnej zmiany w mojej piersi, którą miesiąc wcześniej wykryła mammografia i usg. Zaniepokojona zgłosiłam się do szpitala, gdzie zrobiono mi biopsję. „To nowotwór złośliwy”- oznajmił lekarz. Poczułam jakby świat zaczął się walić. Zrozpaczona, zapłakana zadzwoniłam do męża, który natychmiast przyjechał do szpitala. Jeszcze tego samego dnia lekarz wysłał mnie na chemioterapię, która miała trwać trzy miesiące, po których czekała mnie operacja i następne trzy miesiące chemii.
Nigdy nie zapomnę momentu, w którym po wyjściu ze szpitala mówiłam do męża, iż jestem za młoda, żeby umierać, że przecież chcę dożyć takiego wieku, aby cieszyć się wnukami. Przez pierwsze dwa tygodnie byłam w szoku; wszyscy płakaliśmy w rodzinie, nie wiadomo było co robić, jak się z tą myślą pogodzić. Wreszcie stwierdziłam, że trzeba poradzić się psychologa – żeby się jakoś psychicznie podnieść i próbować coś zrobić, walczyć. Znajomi polecili mi bardzo dobrą psycholog, od której dostałam kilka książek opisujących metody treningu psychologicznego rozpropagowane przez amerykańskiego onkologa Carla Simonthona, a w Polsce w oparciu o jego doświadczenia przez dr Mariusza Wirgę. Ten program leczniczy stosowany z powodzeniem już niemal 30 lat w USA i w coraz większej ilości krajów polega na przyswojeniu sobie przez pacjentów technik pozytywnego wpływania na swoje zdrowie, mobilizowania nie wykorzystanych dotychczas możliwości psychicznych, pozwalających aktywnie uczestniczyć w procesie zdrowienia nawet w przypadku tak poważnej diagnozy, jak „rak”, czy choroby układu krążenia. Zafascynowana tą lekturą, postanowiłam zgodnie z tytułem jednej z nich „Zwyciężyć chorobę”, stosując się ściśle do zawartych w niej wskazań. Wiedząc już nieco więcej na temat powstawania nowotworu, codziennie prowadziłam trening mający na celu wyobrażanie sobie w jaki sposób mój organizm walczy z tą chorobą. Co więcej analiza przyczyn choroby, której pojawienie się ma według Simontona ścisły związek z naszą filozofią i trybem życia, pozwoliła mi odkryć, że moje wcześniejsze niepokoje, niemożność pogodzenia się z różnymi sytuacjami, kłopoty w pracy, mogły doprowadzić do powstania choroby. Amerykanie zbadali również, iż na pojawienie się choroby mogą wpłynąć także pozytywne emocje, chociażby takie jak przeprowadzka.
Jednym ze wskazań metody Simontona jest też to, żeby człowiek zastanowił się, co może zrobić w swoim życiu, co ma zmienić, żeby wyjść z psychicznej pułapki w której się znalazł. Ja stwierdziłam, że muszę w ogóle zrezygnować z pracy – byłam w tak dobrej sytuacji, że nie musiałabym pracować (ostatecznie jednak, po półrocznym urlopie bezpłatnym, zdecydowałam pozostać w pracy); wyjaśniłam też z rodziną wszelkie nieporozumienia.
Mój stan psychiczny poprawiał się z dnia na dzień. Znakomity w tym udział mieli także przyjaciele, znajomi i przede wszystkim mąż, dziecko i cała pozostała rodzina. Każdy pomagał na swój sposób. Jedni dzwoniąc co chwilę, aby zając mnie rozmową, inni wyszukując lekarstwa, które mogłyby mi pomóc. Jeszcze inni przysyłając książki o alternatywnych sposobach leczenia. Wśród tych ostatnich moją uwagę zwróciła książka o makrobiotyce. Przysłała mi ją koleżanka, która kupiła ją z myślą o ojcu umierającym na „raka”. Jemu nie pomogła, gdyż nie chciał i nie miał już siły walczyć z chorobą. Mnie jednak dała kolejną nadzieję, szczególnie po opisach przypadków wyleczenia za przyczyną makrobiotyki z zaawansowanych stadiów nowotworów. Nigdy wcześniej nie słyszałam o makrobiotyce, gdyż nigdy nie interesowały mnie żadne diety ani sposoby żywienia. Oczywiście makrobiotyka to nie tylko dieta, lecz styl życia, w którym pożywienie ma jednak duży udział. Zgodnie z teorią makrobiotyki, która swoimi korzeniami sięga starożytnej filozofii i medycyny Wschodu pojawienie się choroby jest wyrazem zakłócenia równowagi pomiędzy organizmem, a środowiskiem zewnętrznym. Leczenie naturalnym pożywieniem ma więc na celu przywrócenie tej równowagi. Różni się więc zasadniczo od tradycyjnej medycyny, która zajmując się leczeniem określonego organu, usuwa tylko objawy, a nie interesuje się przyczynami powstawania choroby.
Dla człowieka odżywiającego się w sposób tradycyjny lecznicza dieta makrobiotyczna wydaje się niezwykle drastyczna. Jest ona bowiem oparta o jedzenie praktycznie tylko pełnoziarnistych zbóż, roślin strączkowych oraz niewielkiej ilości gotowanych warzyw, morskich glonów (działających antytoksycznie) i pasty miso (ta fermentowana przez wiele miesięcy soja reguluje m.in. procesy hormonalne). Niedozwolone jest jedzenie nabiału, mięsa, tłuszczu, słodyczy, cukru i soli. Wszystkie produkty nie mogą zawierać konserwantów. Nie mając nic do stracenia postanowiłam z dnia na dzień przejść na tą dietę, chociaż rodzina i zaprzyjaźnieni lekarze twierdzili, że oszalałam, że na pewno mi to nie pomoże, a tylko się wycieńczę przed operacją. Na szczęście okazało się, iż w Warszawie mieszka Andrzej Turczynowicz, konsultant do spraw makrobiotyki, do którego pojechałam, aby uzyskać szczegółowe zalecenia żywieniowe i upewnić się że niczym nie ryzykuję. W istocie schudłam w ciągu trzech tygodni 10 kilogramów, co jednak jest normalne, gdyż organizm w pierwszym rzędzie wyrzuca wszelkie nadmiary, w tym i toksyny w dużej mierze przyczyniające się do powstawania nowotworów. Byłam wtedy bardzo osłabiona, co jednak mogło być wynikiem poddawania mnie silnej chemioterapii, po której zaczęły wypadać mi włosy. Pomimo mojego stanu starałam się, zgodnie z zaleceniami makrobiotyki codziennie ćwiczyć i chodzić na długie spacery z psem.
Stosowanie diety przychodziło mi bez żadnych problemów. Stwierdziłam, że mogę wytrzymać bez tego wszystkiego, co do tej pory tak bardzo lubiłam jeść. Jednak dla uspokojenia rodziny, co jakiś czas zjadałam kawałek ryby czy indyka, bo tylko takie mięso makrobiotyka wyjątkowo dopuszcza. Od Andrzeja Turczynowicza dowiedziałam się też o istnieniu masażu shiatsu, będącego rodzajem akupresury, którą zalecają makrobiotycy jako wspomagającą metodę służącą do odblokowania kanałów energetycznych w organizmie. Razem z mężem wzięliśmy udział w warsztatach shiatsu, ucząc się go, po to aby nawzajem się masować. Rezultaty były zdumiewające. Mąż, który mnie masował po prostu nie mógł uwierzyć, że tak bardzo poprawiało to mój nastrój.
Przez cały ten czas prowadziłam swoistą walkę z czasem. Operacja zbliżała się nieubłaganie, a ja uwierzyłam, że dzięki treningowi psychologicznemu, diecie makrobiotycznej i masażowi shiatsu nie dam się chorobie i chirurgom. Wierzyłam, że jeżeli będę stosować się restrykcyjnie do wszystkich zaleceń, to zdążę przed operacją doprowadzić się do równowagi, a co za tym idzie do zniszczenia przez mój własny organizm nowotworu. Z takim nastawieniem udałam się w kwietniu na operację z przeświadczeniem, że badanie śródoperacyjne (jeszcze raz sprawdza się wycinek w czasie operacji i w zależności od wyniku podejmuje się decyzję o zakresie ingerencji) nie wykaże istnienia nowotworu, dzięki czemu będzie to operacja oszczędzająca. Dla lekarzy diagnoza była zdumiewająca – stwierdzono, że nie ma tych złośliwych komórek – usunięto tylko mały guzek, a oszczędzono pierś i wszystkie węzły chłonne. Lekarze w pierwszej chwili nie chcieli wierzyć, uznali, że to cud, ale pierwsze słowa , które usłyszałam od nich, to: „pomyłka w laboratorium trzy miesiące wcześniej”. Nota bene dopiero po operacji dowiedziałam się, iż w polskich szpitalach intra, czyli badanie śródoperacyjne nie jest normą. Prawdopodobnie więc, gdyby nie mój młody wiek oraz przytomność ordynatora i znajomości wśród lekarzy obudziłabym się bez piersi.
Po operacji miałam mieć jeszcze trzy miesiące chemii i być pod stałą obserwacją. Chemii uniknęłam, ale przez cały rok byłam pod obserwacją. Dziś jestem zdrowa. Wierzę w to, że nie była to pomyłka w laboratorium i, że w wyzdrowieniu pomogła mi szybka reakcja w momencie zauważenia zmiany, a przede wszystkim, że pomógł mi trening psychologiczny, makrobiotyka, modlitwa i silna wiara w to, że wyzdrowieję, że ja się tej chorobie nie dam. Cały czas stosuję dietę, oczywiście nie tak restrykcyjnie, bo nie ma takiej potrzeby – ona zresztą jest znacznie łagodniejsza w tej postaci nieleczniczej. Myślę, że dzięki niej nie tylko jestem bardziej spokojna, zrównoważona, ale także chroniona przed nawrotem choroby. Staram się też w miarę możliwości prowadzić zalecany przez makrobiotykę tryb życia.
Po tych wszystkich doświadczeniach jestem silniejsza psychicznie. Choroba dała mi szansę na dokonanie pewnych przewartościowań, na spojrzenie na moje życie z innej perspektywy, pozwalającej ustalić co jest w nim najważniejsze. Mam swoją nową skalę wartości i wiem, że byle co nie jest mnie w stanie wytrącić z równowagi. Postanowiłam się pewnymi rzeczami w ogóle nie przejmować. Staram się, żeby nie istniały. Ta sytuacja sprawiła, że bardziej przeniosłam się w świat ducha. Martwi mnie natomiast, że lekarze w Polsce mają bardzo mało wiary w dodatkowe metody leczenia. Przecież każda metoda wspomagająca leczenie daje wiarę pacjentowi, że sam też może coś zrobić, że sam może wpłynąć na swoje zdrowie. Oczywiście nie jest to takie proste, bo na dziesięciu pacjentów tylko jeden chce aktywnie walczyć o swoje zdrowie. Reszta biernie poddaje się tradycyjnemu leczeniu, uznając lekarzy niemal za cudotwórców. Rzadko kto potrafi zrezygnować z czegoś, co mu szkodzi. Ale trzeba wierzyć, że to się zmieni i że także w Polsce lekarze zaczną proponować chorym wspomagające metody leczenia, tak jak to ma miejsce w Europie zachodniej i Stanach. Dadzą tym samym pacjentowi dodatkową nadzieję i wiarę, że sam może także coś dla siebie zrobić.
Będąc w szpitalu miałam wrażenie, że lekarze cały czas dążą do cięcia, do operacji – są doskonałymi chirurgami, ale nie patrzą na chorego całościowo – widzą tylko jednostkę chorobową, a nie jej przyczynę. Mąż był świadkiem sytuacji, jak młoda dziewczyna wychodząc z gabinetu na zatłoczony korytarz usłyszała za sobą słowa lekarza, który krzyknął za nią: „Wie pani, to jest jednak nowotwór złośliwy!” Jest to dowód na to, że nie wszyscy lekarze posiadają naturalną zdolność do przekazywania tak ważących słów w sposób delikatny. Tego powinny uczyć Akademie Medyczne. Tak długo jak tego nie będzie, nie zmieni się stosunek lekarzy do szpitalnych psychologów, postrzeganych jako nieszkodliwych wariatów, których nierzadko w ogóle nie zatrudnia się na oddziałach onkologicznych. Co więcej będą nadal zdarzały się przypadki psychicznego ranienia pacjentów i tak już pokrzywdzonych przez los. W moim szpitalu była psycholog, która dotarła do mnie po operacji. Wtedy jednak jej pomoc nie była mi już potrzebna. Ona była mi potrzebna, gdy się dowiedziałam o chorobie. Mam żal do lekarzy, że w momencie postawienia diagnozy nawet nie próbują skierować chorego do psychologa, czy zwrócenia uwagi na alternatywne, wspomagające metody leczenia. Nie zawsze bowiem zdarzają się tacy pacjenci, którzy sami do tego dojdą.
Mam nadzieję, iż moja historia odzyskiwania zdrowia i szczęścia zainspiruje kogoś do podjęcia walki nie tylko z chorobą, ale też z codziennymi przeciwnościami i z własnymi niemożnościami, które do choroby mogą doprowadzić. Wiem, że warto.