Przekręt wszechczasów część XXVI

Dług publiczny

Kiedyś miałem okazję posłuchać kilku ciekawych wykładów, potem niestety zniknęły z sieci, i mimo że szukałem ich długo – nie znalazłem. Jeszcze nie tak dawno były małe, prywatne rozgłośnie radiowe, gdzie było mnóstwo materiału, ale właściciele byli sądzeni i zastraszani i dzisiaj już ich jest naprawdę niewiele.

Kiedyś słuchałem wykładu na temat długu publicznego, to co teraz napiszę, jest tylko małą częścią tego, oczywiście do przemyślenia i własnego rozważenia – jak wszystko zresztą.

Cały czas słyszymy o długu publicznym, nawet w Warszawie chyba kiedyś widziałem jakiś elektroniczny wyświetlacz gdzie mnóstwo cyferek się ciągle zmienia, suma rośnie, dług rośnie – tylko czy ktoś się kiedyś zastanowił skąd ten pomysł się w ogóle wziął??

Wiemy już, że w tym zakichanym systemie mamy 2 strony naszego życia – prywatną i publiczną ( ta druga, to też jest nie do końca jasna, ale o tym później).

Będąc po stronie prywatnej, w swojej indywidualnej roli, jako człowiek, żyjący, z krwi i kości, rdzenny na tej ziemi, mamy swoje prawa, jakkolwiek by je zwał, boskie, naturalne, itp. nie ma tu żadnego długu dopóki ktoś z nas nie wejdzie w jakąś umowę i jej nie dotrzyma, bądź zrobi komuś jakąś krzywdę, cielesną bądź materialną. Nie jesteśmy też obiektem durnych regulacji zwanych ustawami, żadnych debilnych bohomazów nie musimy przestrzegać – to tylko tak pokrótce.

Po stronie publicznej, tej gdzie wszyscy tak ochoczo nazywają się OBYWATELAMI jest trochę inaczej, a właściwie zupełnie inaczej, tak jakbyś przeszedł na drugą stronę lustra, tu zdrowy rozsadek i prawo niewiele mają do powiedzenia. Tu jest świat iluzji i szaleńców, dzięki którym nasz kraj i świat zmierzają ku zwykłej, totalnej rozpierdolce.

A jak to się ma do długu publicznego? No właśnie, to jest dług publiczny, nie prywatny. Jeśli ktoś słyszy w tv, że każdy obywatel jest już zadłużony na tyle tysięcy – to jak myślicie, co to znaczy, że Jaś nagle ma 30 000 długu, mimo że się dopiero urodził?

Żeby to chociaż trochę ogarnąć trzeba przemyśleć czy ustawy, i ludzie tworzący pieniądze dla całego kraju maja coś wspólnego, bo jeśli tak – to możemy wyciągnąć wniosek, kto tak naprawdę jest te pieniądze krewny i komu, zapewniam was, że to nie jest żaden z nas…

Proszę puścić wodze fantazji i pomyśleć nad tym:

Rząd będąc tworem korporacyjnym musi mieć kupę siana na swoją działalność, zupełnie tak, jak każda firma, pożycza pieniądze a konto przyszłych zysków w nadziei, że te przekroczą znacznie nie tylko samą pożyczkę, ale również i odsetki, zostawiając zarządowi tej firmy pełne portfele. Wiemy już, na całym świecie właściwie – to PRYWATNE banki pożyczają pieniądze dla rządu – to już nie jest żadna tajemnica.

Ok, idąc tym tokiem myślenia, kiedy ktoś ma firmę i chce pożyczyć pieniądze od prywatnej instytucji (bank) na swoją działalność – musi – z reguły – mieć coś pod zastaw, prawda? Jeśli rząd nie ma nic swojego (bo wszystko albo ukradł od ludzi albo mu ludzie darowali), co takiego może zostawić pod zastaw, żeby dostać tę pożyczkę od prywatnego banku? Nas i naszą pracę …. nic więcej, bo rząd nic nie ma – pamiętacie?

Nie może nas nikt oficjalnie skroić z kasy, do tego służy strona publiczna, tu kiedy chętnie wypełniamy akt urodzenia, potem dumnie odbieramy dowód osobisty – zostajemy „przyjęci” do tej rodziny – tej strony publicznej, zostajemy pracownikami RP, i tym samym zabezpieczeniem wszystkich pożyczek jakie prywatne kartele bankowe będą udzielać naszemu kierownictwu ( rząd/zarząd RP), ciekawe prawda?

A jak to działa? Zarząd RP stara się usilnie dowiedzieć, kto gdzie mieszka, meldunki, srunki, cenzusy, rejestracje, urzędy, nieskończona liczba darmozjadów w urzędach wypełnia tony papieru, a nierzadko my sami lecimy ich poinformować o naszym pobycie.

Zarząd RP, oprócz podatków dochodowych na rzecz (tylko) odsetek od pożyczki i dziesiątek innych poukrywanych podatków ściąga kasę na spłatę pożyczki. To już każdy wie, ale co jest ciekawe – to mechanizm powstawania tejże pożyczki i jej związek z długiem publicznym.

Załóżmy, że zarząd RP potrzebuje – wstępnie – 50 000 000 000 na cały rok swojej działalności, to musi pożyczyć. Wiedzą pi razy oko, ile mogą się spodziewać z wpływów za podatki wszelakiej maści. Ale potrzebują jeszcze coś, co będzie służyć nabijaniu kabzy, przez długi czas, tak aby źródełko nie wyschło, bo bankierzy czekają na swoje „pieniądze”, mimo, że zajęło im to tylko parę minut, żeby wklepać coś do kompa – cały kraj będzie zasuwać przez cały rok – ale to już inna historia.

Więc zarząd RP ma do dyspozycji mechanizm zwany ustawą – bardzo ciekawy twór. W jakimś większym lub mniejszym pokoju zasiadają sobie członkowie zarządu RP i ich delegaci, tu będą się mocno wysilać, żeby stworzyć „prawo” (ustawę), która będzie na tyle dochodowa i na tyle do przyjęcia przez pracowników RP, że nie wywoła buntu. Tu będą stworzone najróżniejsze herezje, dosłownie, od obowiązku zapięcia pasów, posiadania licencji już prawie na wszystko, kar za wszystko, mandatów, parkometrów, fotoradarów i nieskończonej ilości sposobów, żeby ładnie „zgodnie z prawem” kroić lemingi i mieć na spłatę pożyczki – schemat bardzo prosty.

Zupełnie tak, jak pracując dla Coca Coli, dostajecie pismo rano, że od przyszłego miesiąca każdy pracownik ma obowiązek kupowania nowego uniformu raz w miesiącu – za swoje pieniądze, ten uniform będzie produkowany przez firmę X, której de facto właścicielem jest kto? Prezes Coca Coli… Wewnątrz korporacji nie macie nic do gadania, nie podoba się – to za bramę (tylko w realu RP nie puści nas tak łatwo.)

Więc tworzona jest ustawa, na przykład o obowiązku posiadania licencji na sprzedawanie ekologicznego jedzenia. Gnidy urzędowe robią raporty, ile jest w kraju biznesów o tym charakterze, ile kasy wpłynie z „obowiązku” licencji, jakiś procent extra – za kary, terminy, grzywny itp. i mamy szacunkową sumę, jaka wpłynie do zarządu RP z tytułu tejże jednej tylko ustawy. RP po takich obliczeniach zwraca się do prywatnego banku o pożyczkę, a pod zastaw daje właśnie przyszły dochód z obowiązku wykupienia licencji na sprzedawanie ekologicznej marchewki.

Teraz proszę pomyśleć, ile tysięcy debilnych ustaw powstaje niemal cały czas??? Każda ma przynieść RP określony zysk…

Z tego co zdążyłem się dowiedzieć, oprócz stereotypowego powodu powstawania ustaw – czyli kontrola i zamordyzm – koszenie niewyobrażalnej ilości pieniędzy idzie łeb w łeb.

Jak to się ma do długu publicznego i kto tak naprawdę jest coś winien i komu? Zarząd RP delikatnie mówiąc średnio radzi sobie z zarządzaniem budżetem, może dlatego, że niekończący się apetyt świńskich ryjów przy korycie wybiega poza granice nie tylko zdrowego rozsądku, ale chyba nawet naszej galaktyki. Ich szacunkowe obliczenia w połączeniu w luksusem do jakiego przywykli mija się nieco z tym, co pożyczyli od prywatnego banku, a już na pewno mijają się z ich prognozami zarobku na lemingowym stadku. Te dwie kluczowe sprawy mijają się tak, że powstaje coś jak czarna dziura, która dzięki aparatowi niekończących się odsetek powiększa się niczym w filmie sf.

Machina potrzebuje pieniędzy na działanie, setki tysięcy urzędników, sędziów, policjantów, rożnej maści „władzy” musi przynieść bekon do domku, bo inaczej wszystko zachwieje się w swoich fundamentach.

Tak – moim zdaniem – powstaje tzw. dług, na pewno jest jeszcze wiele czynników, o których ja nie mam zielonego pojęcia, ale jest coś, o czym przeczytałem od bardzo mądrego człowieka.

„Dług publiczny, to dług rządu wobec mieszkańców ziemi (rdzennych), na której ten rząd ma zaszczyt działać”.

Co to znaczy? Znów wrócę do przykładu nieszczęsnej Coca Coli. Jeśli zarząd Coca Coli w swoich bezdennie głupich decyzjach (zarząd RP) spowodował zadłużenie firmy, czy ten dług jest automatycznie przekazany na każdą OSOBĘ pracującą w Coca Coli? Ktoś może powiedzieć – dlaczego nie, firma wisi, wszyscy wisimy – tylko co, jeśli ja się zwalniam, idę za bramę, czy teraz też jestem winien wierzycielom Coca Coli? Oczywiście, że nie.

Ten cały scam z długiem publicznym, to jest jedna wielka ściema, to zarząd RP, zupełnie jak zarząd Coca Coli postanowił obarczyć swoją nieudolną działalnością i długami z niej wynikającymi swoich pracowników, nic więcej.

Jeśli pracownicy biorą tę decyzję na klatę i postanawiają pracować za mniej (cięcia płac), nie mieć dodatku świątecznego (zabierają świadczenia), pracować dłużej (wydłużony wiek emerytalny) i dziesiątki innych fanaberii po to, żeby spłacić czyjeś złe decyzje i brak kontroli nad swoim apetytem – to proszę bardzo, każdy ma wybór. Chcę tylko zaznaczyć, że każdy z nas ma prawo do tego, żeby się zwolnić z tej nieudolnie prowadzonej firmy (RP).

Tu po stronie prywatnej, gdzie dowód osobisty i wszystkie kontrakty leżą sobie w szufladzie pokryte kurzem – nie mamy żadnego długu, co więcej, jak powiedział ten mądry człowiek – to jest dług rządu względem rdzennych w prywatnym statusie.

My, Polacy, ludzie z tej ziemi, daliśmy przywilej rządowi, żeby w ogóle zaistniał, daliśmy im wszystko co mają, nawet gacie na tłustych dupach, daliśmy im pod opiekę naszą spuściznę, majątek ziemi, w zamian za to, że nie tylko będą robić dobrą robotę prowadząc ten biznes, ale będą nam wypłacać dywidendy – jak w normalnej korporacji. A jest zupełnie odwrotnie, i nie zanosi się na zmiany w tym departamencie, przynajmniej na razie.

Dług publiczny – to dług naszych pracowników (RP) wobec nas, żyjących ludzi na tej ziemi. Ale gdy przechodzimy na drugą stronę, stronę publiczną, wewnątrz korporacji RP, stajemy się nagle odpowiedzialni ( wg. RP) za ich długi…

To wszystko zakrawa na szaleństwo, ale mantry powtarzane na każdym kroku – że wszyscy mamy jakieś długi – nawet nie narodzone dzieci – są tak już zakorzenione w świadomości statystycznego Polaka, że nawet nie zadaje sobie żadnych pytań – łyka wszystko.

Piotras

C.d.n.

Przekręt wszechczasów część XXV

Kontrakty

„Skoro wszyscy ludzie są sobie równi, to dlaczego ktoś rozkazuje mi jak żyć”…?

Niby proste pytanie, a zapewniam Was, że nie jest tak łatwo na nie odpowiedzieć. Przynajmniej bez zapędzania się w bajki typu – „to nasza królowa”, bo to już zupełnie herezja dzisiaj, jutro polecimy na marsa, mamy HDTV w ręku, dzwonimy do kolegi na drugim końcu ziemi, a kłaniamy się w pas królowej… Jeżeli ktoś, kto to teraz czyta uważa, że taki układ jest jak najbardziej w porządku, to chyba zabraknie mi argumentów, żeby odpowiedzieć na pytanie wyżej.

Ok, skoro wszyscy jesteśmy równi, a mnóstwo ludzi wokół stara się nam mówić, co nam wolno, a czego nie, to albo wcale nie jesteśmy równi, albo gramy w jakąś grę, tylko jaką i jak do niej trafiliśmy?

Zanim postaram się trochę przybliżyć temat „panów”, musimy powiedzieć trochę na temat natury kontraktów, umów, interakcji miedzy ludźmi i praw jakie rządzą tym zjawiskiem.

Kontrakt, posiada 4 podstawowe elementy (to super ważne):

  1. OFERTA, „meeting of the minds”, to znaczy, są 2 lub więcej strony, które wyjawiają chęć zawarcia umowy, wejścia w biznes, to musi być DOBROWOLNE, nie można kogoś zmusić do „ochoty na biznes”, chyba że to mafia (rząd???) robi.
  2. FULL DISCLOSURE, czyli WSZYSTKIE warunki umowy muszą być jawne, „kawa na ławę”. Nie może być NIC pominięte, inaczej kontrakt jest nieważny.
  3. EQUAL CONSIDERATION, czyli obie strony muszą wnieść coś, co ma jakąś wartość do tej umowy. Kontrakt, gdzie korzysta tylko jedna strona, nazywa się niewolnictwem.
  4. ACCEPTANCE, czyli wyraźna chęć zaakceptowania warunków umowy, to również musi być zrobione dobrowolnie.

Jest jeszcze kilka rzeczy, ale te 4 są najważniejsze. Żaden kontrakt zawarty bez tych elementów nie ma mocy prawnej, żaden. To będzie dosyć ważna informacja kiedy porozmawiamy o tym, jakie umowy nas wiążą z rządem.

Oferta może być złożona pisemnie, ustnie, emailem, txt, jakakolwiek forma zainicjowania chęci wstąpienia do umowy jest prawomocna. Jasne, że lepiej mieć coś na piśmie, bądź mailu, niż tylko rozmawiać, dlatego żeby później uniknąć nieporozumień, zawsze mamy jakieś korespondencje do których możemy wrócić.

Im jaśniej wyrażamy swoją intencję wejścia w biznes, tym łatwiej będzie nam później negocjować, zasada KISS (Keep It Simple Stupid) jak najbardziej sprawdza się na tym etapie. Rząd ma niestety inne sposoby, żeby „wciągnąć” nas w biznes, ale o tym później.

Jeżeli oferta kontraktu nie była jasna, bądź ktoś został zmanipulowany do wejścia w umowę, taki kontrakt jest nieważny. Jeżeli strona ma nieuczciwe intencje, taka oferta, cała umowa nie istnieje na mocy prawa. Kto z nas otrzymał kiedykolwiek ofertę wzięcia udziału w tej paranoi w jakiej dzisiaj żyjemy? Kiedy ostatnio dostaliśmy ofertę bycia obywatelem, posiadania prawa jazdy, nr pesel itp.? Proszę się nad tym zastanowić, całe nasze uczestnictwo w tym systemie jest niby dobrowolne, ale nikt nie złożył oferty wzięcia udziału… po prostu z automatu nas wrzucają do tej gry, skoro RP to korporacja, my jesteśmy jej pracownikami (z założenia), to kiedy nam złożono oferty pracy?

Full disclosure, czyli „kawa na ławę”, super ważny temat. Dzisiaj umowy są coraz częściej pisane w tzw. legaleeze czyli języku adwokackim, pokręconym do granic, gdzie mało kto rozumie cokolwiek poza swoim imieniem i nazwiskiem, dlaczego? Dlaczego ustawy są tak pisane, że nawet te głąby, co płodzą te brednie nie potrafią ich wytłumaczyć w prosty sposób? Ten sposób formułowania myśli ma tylko jeden cel – zakręcić człowieka w sposób legalny, tak, żeby to strona używająca tego języka była zdolna do niemal wszystkiego w ramach umowy. Tylko wracając do sedna sprawy – jeżeli nie rozumiemy umowy, jak możemy ją podpisać? Dlaczego dzisiaj nikt nie powie „ja po prostu nie rozumiem co tu jest napisane, proszę to napisać w prostym dla mnie języku, inaczej nie ma kontraktu”???

Wszystkie warunki umowy muszą być jasne, koniec kropka. Nie rozumiemy czegoś – pytamy, nie podoba nam się coś – negocjujemy. Wiem, że nie zawsze to możliwe, zwłaszcza w sprawach z rządem, te france nie pytają o nic, po prostu narzucają nam swoją wolę, ale i to się niedługo zmieni.

A co jeśli są poukrywane klauzule – taki kontrakt jest nieważny. Dziś, ktokolwiek z was ma pożyczkę na mieszkanie i przeczyta ją dokładnie, znajdzie niejeden ukryty myk, a to daje podstawę do zakwestionowania samej umowy, udowodnienia nieuczciwych intencji i w rezultacie zatrzymanie interesu na korzyść „pożyczkobiorcy”.

Dlaczego ten punkt jest tak ważny, bo tu jest najczęściej okazja do wydostania się z nieuczciwych umów. Zrozumienie umowy, gdzie rzeczy nie są jasne, bądź celowo przeinaczone jest niemożliwe, więc naturalną sprawą jest to, że jeśli nie rozumiesz warunków twój podpis jest nie ważny. Szybka odpowiedź na argument – „ignorancja nie jest wytłumaczeniem mogłeś zapytać, albo – nie moja wina że nie czaisz” nie do końca będzie działać tu. Stając na wokandzie ja zapytałbym o prostą rzecz – jakie miałeś intencje konstruując ta umowę w taki sposób, że przeciętny człowiek nie jest w stanie jej zrozumieć? Dlaczego nie używałeś prostego języka, czy twoim zamiarem było ukrycie czegoś, bądź wprowadzenie mnie w błąd?

Niemal każdą sytuacje można obrócić w prosty sposób na swoja korzyść i pokazać ławnikom, że to ten kto posługuje się zawiłym językiem, niezrozumiałym dla przeciętnego człowieka ma złe intencje, ważna rzecz.

Znów nawiążę do naszych interakcji z korporacyjnym RP. Skoro nikt nie złożył nam oferty wzięcia udziału w „państwie”, również nikt nie pokwapił się dać „kawę na ławę” i wytłumaczyć, z czym się wiąże nasz udział w tej grze, prawda? Kto z was wie, że bycie obywatelem niesie ze sobą pewne zobowiązania, posiadanie pozwolenia na przemieszczanie się w postaci „prawa jazdy” niesie ze sobą obowiązek przestrzegania setek zakazów, nakazów i obfituje w kary w postaci mandatów na każdym niemal rogu? A tak naprawdę nie potrzebujemy czyjegoś pozwolenia na to, żeby przejechać z A do B, tak długo, jak nikomu nie robimy krzywdy i podczas tej akcji jesteśmy nietykalni.

  1. Equal consideration, czyli obie strony wnoszą coś wartościowego do umowy. Nie musi to być pieniądz, mogą to być najróżniejsze rzeczy, z własnością intelektualną włącznie. Dzisiaj ja zrobię tobie stół, za tydzień ty pouczysz mnie grać na gitarze, nieważne, ważne jest to, że obie strony są tzw. beneficjentem z wynikającej sytuacji/umowy. Ktoś komu wydaje się że może skonstruować umowę, gdzie poprzez zawiły język i jakiś trick „kupi” od starszej osoby mieszkanie za 20 zł bardzo się myli. EQUAL znaczy równoznaczne, równowarte, mieszkanie warte na rynku 150 000 nabyte przez szwindel za 20 zł – taki kontrakt nawet ja jestem w stanie odkręcić, nie mowie już o kimś, kto się tego porządnie pouczy. To są niezmiernie ważne informacje, bo my wszyscy na co dzień wchodzimy bądź kontynuujemy masę kontraktów, w każdej chwili niemal naszego życia. Ja siedzę teraz i piszę, używam prądu – umowa z dostawcą, mam Internet – umowa z dostawcą, ogrzewam mieszkanie – umowa z dostawcą, jem kanapkę – wszedłem w biznes ze sklepikarzem wcześniej, jestem w domu, za który płacę – umowa o wynajem i tak bez końca. Więc zrozumienie natury kontaktów jest fundamentalne dla naszej egzystencji, ciekawe dlaczego nie uczą nas tego w szkołach…. A, jeszcze nawiązanie do „umowy” z rządem – co takiego może zaoferować rząd, w zamian za naszą pracę, czego nie dostał/ukradł ode mnie wcześniej?

ACCEPTANCE, czyli akceptacja umowy. Po poprzednim zaznajomieniu się z ofertą, warunkami umowy, zrozumieniu całego układu, zgadzamy się na umowę. I tu ciekawostka, nie wszystko musi być na papierze. Tylko dlatego, że nie podpisaliśmy papieru nie znaczy to, że nie ma umowy. Wchodząc do sklepu, bądź restauracji i zamawiając coś, wchodzimy w umowę, wyjawiliśmy naszą wolę wejścia w umowę wchodząc do knajpy i prosząc o menu. Zaznajamiamy się z warunkami umowy – schabowy = 10 zł, akceptujemy ofertę składając zamówienie – niczego nie podpisaliśmy, a jednak nikogo nie dziwi, że kelner będzie oczekiwał zapłaty. Tak jest również podczas umów wszelakiej maści. Ja robię meble ludziom i do biznesów, jeszcze nie zdarzyło mi się, że podpisałem cokolwiek na papierze. Wszak mam ofertę wysłaną emailem, warunki omówione emailem, bądź w postaci tekstowej i mam zgodę na mailu, idę do pracy – umowa istnieje, nikomu nawet nie przyjdzie do głowy powiedzieć – „ha, nie ma papierowego kontraktu, więc nie będę płacić” – a jeżeli to już się stanie – mamy już sposób, żeby odebrać należność z nawiązką.

Pozwólcie, że znów odniosę się do naszych interakcji z rządem – kiedy dokładnie ktokolwiek z nas złożył świadomą zgodę na branie udziału w biznesie korporacji RP? Nigdy, ktoś może powiedzieć, i to się często słyszy – brak niezgody – oznacza zgodę, tylko jest mały problem – ten schemat dotyczy już istniejącej umowy, która była jak najbardziej prawomocna, gdzie miała wszystkie elementy i nasza zgodę, a coś poszło nie tak i teraz robimy proces administracyjny. Jeżeli nas wrobiono w udział biznesu RP, nie było oferty, nie powiedziano o warunkach umowy, nie było nic wartościowego ze strony RP, a na koniec nasza zgoda była DOMNIEMANA, to gdzie, się pytam, istnieje jakikolwiek kontrakt/umowa miedzy mną a rządem RP? Nigdzie, to jest odpowiedź, jest jak zwykle – domniemana…

„Agreement of the parties makes the law” – zgoda obu stron tworzy prawo, to jedna z najważniejszych maksym prawnych, jest uniwersalna i ma zwierzchnią jurysdykcję w wielu przypadkach, pod warunkiem, że spełnia wszystkie elementy niezbędne do powstania umowy. Dzisiaj widzę na co dzień niemal problemy jakie ludzie mają tylko dlatego, że nie rozumieją czym jest i jak działa kontrakt. Dzisiaj (pracując w nieruchomościach) widzę od środka masę problemów jakie mają ludzie z najemcami. To durne prawo ustawowe jest tak wymyślone, żeby dać szansę na niekończące się procesy, tuziny adwokatów, którzy piszą listy, obrady, rozprawy tylko po to, żeby takiego delikwenta który nie płaci za czynsz można było usunąć z mieszkania. Widzę jak ludzie płaczą, bo płacą pożyczkę na mieszkanie co miesiąc, a najemca siedzi w tym mieszkaniu, czasem nawet rok i adwokaci niby „szarpią” się między sobą niczym wilki, żeby coś wygrać. Jedno wam powiem – bzdura na resorach, to wszystko to durny teatr żeby LAW SOCIETY mogło ciągnąć kasę w nieskończoność, a jak już wykrwawią swoich klientów – to załatwią sprawę, albo i nie, bo i tak bywa.

Skoro „zgoda stron tworzy prawo” w tych relacjach, dlaczego nie zrobić swojego własnego kontraktu zamiast używać szablonowo zrypanych, jakie podsuwają adwokaci? Jeżeli właściciel mieszkania (nie ważne, że na kredyt) ma 100% tzw. equity – czyli wartości tej nieruchomości – TO ON tworzy prawa jakie obowiązują przyszłych zainteresowanych wynajmem, to logiczne. Jeżeli się obawia, że może zaistnieć sytuacja, gdzie najemca przestanie płacić i nie będzie chciał się wynieść, wystarczy, że zrobi klauzule gdzie wyraźnie napisze „w razie nie otrzymania opłaty wynajmu przez …. najemca zgadza się opuścić lokal w ciągu np.30 dni bez możliwości negocjacji bądź odzyskania depozytu” i tyle.

Tylko taki układ jest nie na rękę adwokatom, bo tu nie ma nic do interpretacji, pieprzenia w bambus na wokandzie i tak dalej, a co za tym idzie – nie zarobią na swoich zagrywkach, listach, ustawach itp.

Nawet jeżeli ustawa mówi inaczej (podaję przykład z miejsca gdzie mieszkam UK) umowa miedzy dwojgiem żywych ludzi ma zwierzchnią jurysdykcję, bo tu chodzi o tytuł własności – EQUITY, a w systemie gdzie wszystko rozgrywa się o pieniądze, to właśnie equity jest królem.

Na koniec dodam te wszystkie machloje w PL, gdzie taki Amber Gold okrada tysiąc ludzi, potem zamyka firmę i kładzie lachę, (dostali śmieszny wyrok i nic więcej) są do odzyskania jak najbardziej. Franek Pietranek wisiał mi £1000 i wielu innym ludziom też. Dorobił się i zamknął firmę nie wypłacając należności za pracę, i ludzie myślą, że sprawa leży do góry brzuchem – nic bardziej mylnego. Pomyślcie, mimo że zawarliście umowę z dyrektorem Pietrankiem, ten jego status/tytuł, to wymyślony koncept, nie żyje swoim życiem – Franek jest jedynym animatorem tej osoby, bez Franka, to tylko napis na kartce papieru. Umowę podpisał Franek, nie dyrektor, prezes czy właściciel, tylko Franek z krwi i kości, występujący w roli dyrektora, więc jak wam wisi siano, a sam mieszka w willi za 20 000 000, to już wiecie kogo pociągnąć do odpowiedzialności – nie dyrektora nie istniejącej spółki, tylko Franka Pietranka z krwi i kości, potem założyć LIEN na ten piękny dom i niech się facet poci, można nawet załatwić mu pudło za to co zrobił – tu u mnie to jest dosyć prosta procedura, nie wiem jak w PL.

Zachęcam do szukania info na temat kontraktów w sieci, jest tego multum, można naprawdę ułatwić sobie życie zapoznając się z tym.

Piotras

Przekręt wszechczasów część XXIV

Prywatny administracyjny proces ugodowy

Chciałbym przedstawić proces, dzięki któremu – po raz kolejny – odzyskałem pieniądze od klienta, który – że tak powiem – miał inny pomysł, niż zapłacić mi za moją pracę, co w dzisiejszych czasach dzieje się dosyć często niestety.

Informacje te, są niesamowicie użyteczne, i ich moc prawna wykracza poza ramy zwykłych listów, pogróżek, i wszelakich zabiegów, żeby odebrać swoje mienie od cwaniaków, którzy myślą, że nie muszą płacić za ludzką pracę.

Tego lata wykonałem dosyć duży projekt dla właściciela nowo otwartego pubu, wymieniliśmy się emailami, zdjęciami, w końcu ja wystawiłem cenę i otrzymałem zielone światło do roboty. Proszę zauważyć, że nie mieliśmy żadnego pisemnego kontraktu, papierów, podpisów itp., nawiążę do tego faktu nieco później.

Wszystkie projekty wykonałem w warsztacie, zostały dostarczone i zainstalowane, po czym wysłałem mu pierwszy rachunek za część robót, myśląc, że zawsze łatwiej jest płacić po trochu, niż wszystko na raz. Odpowiedz była „OK, zapłacę do końca tygodnia”, to było miesiąc temu. Czas płatności minął, a ja dostałem prośbę o trochę czasu, do momentu otwarcia, wtedy mi zapłaci. Ja odpisałem „OK”, ale wtedy wysyłam wszystkie rachunki na raz i oczekuję zapłaty. Napisałem w sposób taki, że brak odpowiedzi z jego strony oznacza zaakceptowanie warunków płatności. Forma takich korespondencji jest tu niezmiernie ważna.

Przyszedł czas otwarcia, więc wystawiłem cały rachunek e-mailem. Nie otrzymałem odpowiedzi. Kilka dni później, wysłałem kopię papierową listem poleconym, odebrano – brak odpowiedzi. Więc uruchomiłem machinę i już opisuję jak to działa.

Najważniejszą rzeczą w tej całej sytuacji jest tzw. injury – czyli krzywda, jaką jedna strona kontraktu zrobiła drugiej i okoliczności jakie temu towarzyszyły. Druga bardzo ważna rzecz – jeżeli chcesz to wygrać niemal z automatu – ZAWSZE musisz być tym honorowym, nie możesz pozwolić sobie na żadne zagrywki, bo to zmniejszy twoje szanse na szybki wynik.

Zapomniałem dodać, że po tym jak nie otrzymałem pieniędzy po pierwszym rachunku, pojechałem dokończyć coś, i pomoc w kilku drobnych rzeczach, mimo, że już wiedziałem, że będzie problem z płatnościami. A to właśnie po to, żeby zawsze dotrzymać swojej części umowy, jeszcze rok temu, po tym jak mi nie zapłacił – dałbym mu środkowy palec i więcej nic nie kończył, dzisiaj już tak nie zrobię.

Proces po stronie prywatnej, dzięki któremu możemy odzyskać niemal wszystko co się nam należy i to czasem z grubą nawiązką wygląda tak – wszystko poleconym:

  1. Zawiadomienie o niedotrzymaniu warunków umowy, wyrządzonej krzywdzie i okazja na zadośćuczynienie (nie brzmi to po polsku ładnie, ale chodzi o sens, na pewno znajdziecie lepsze słownictwo).

W tym dokumencie oświadczamy gdzie dokładnie kontrakt został złamany, dlatego b. ważne jest dotrzymać swojej części do samego końca. Wyjaśniamy również, że poprzez to zachowanie doznajemy krzywdy finansowej: nie otrzymałem zapłaty, nie mam jak zapłacić rachunków, kupić jedzenia itp. To się nazywa consequential damages, czyli krzywdy, które wynikają pośrednio z zerwania umowy, bądź odmowy zapłaty. Dajemy 10 dni na odpowiedź, przyjęło się, że 3 dni na dostarczenie, 3 dni na odpisanie, 3 dni na powrót, 1 dzień extra. Wysyłamy poleconym na nazwisko i adres osoby odpowiedzialnej, kopie chowamy do teczki razem z paragonem z poczty. Koniec.

  1. Jeżeli dostaniemy zapłatę, to koniec sprawy. Jeżeli nie, i nie wróci do nas odpowiedź dlaczego nie otrzymaliśmy pieniędzy (uzasadniona prawnie, złożona pod przysięgą z pełną odpowiedzialnością – inaczej taka odpowiedź jest nieważna). Wysyłamy następne pismo tym samym sposobem:

Zawiadomienie o braku odpowiedzi, szansa na zadośćuczynienie krzywdy i informacja o obowiązku uiszczenia opłat za spóźnienie.

W tym dokumencie, piszemy trochę coś, co wydaje się śmieszne, ale musi być. Dajemy jeszcze raz szansę naszemu przeciwnikowi na to, żeby w porę się zorientował, że robi nam krzywdę, i dajemy mu szansę na naprawę sytuacji.

Druga część owej korespondencji to informacja o naliczaniu karnych odsetek za przetrzymywanie mojej własności (moja wyplata) bez mojej zgody. Suma jakiej zażądamy musi być realna, nie dostaniemy 9000.000 zł dziennie nawet jak wygramy w sądzie. Ja zażądałem £40 za dobę, za to, że on nie wypłacił mi £1300, więc w granicach rozsądku.

Bardzo ważne, żeby te pisma napisać w odpowiedni sposób, taki, który umożliwia zaakceptowanie poprzez brak odpowiedzi. 10 dni na odezwę z powrotem, kopia do teczki + paragon.

Po tym jak wysłaliśmy 2 papier, drogą poleconą, dołączamy tzw. fee schedule, czyli termin płatności karnych odsetek. Ten dokument musi być napisany w formie automatycznego kontraktu. Brzmi to zabawnie, ale w skrócie powiem, że forma pisania owych dokumentów jest niezmiernie ważna. Ten, który ja wysłałem pokrótce miał taką formę:

„W związku z tym, że zdecydowałeś przetrzymywać moją własność (moją zaplatę £1300) bez mojej zgody, proponuję opłatę dzienną w wysokości £40 przez okres trwania procesu administracyjnego. Jeżeli nie jesteś zainteresowany tą ofertą – zwróć moją należność w przeciągu 10 dni od otrzymania tego pisma, jeżeli się zgadzasz – nie musisz robić nic, odsetki zostaną naliczane 11 dnia od daty doręczenia tej oferty”

To może wydać się śmieszne, ale proszę mi wierzyć – działa, nie mówię tego, bo gdzieś przeczytałem, ale miałem okazję wykorzystać ten system niejednokrotnie. Ludzie, gdy nie rozumieją co czytają – często idą po poradę do swoich adwokatów – a ci z mety mówią im, że mają wielki problem i sprawa zwykle kończy się błyskawicznie – tak jak to miało miejsce teraz.

Więc oba pisma wysłane, czekamy, dajemy przeciwnikowi wszelkie szanse, żeby naprawił swój błąd. Jeżeli to zrobi i zapłaci za moją pracę – koniec procesu, jeżeli nie, następny etap.

  1. Kolejnym, najważniejszym elementem tego procesu jest tzw. AFFIDAVIT, czyli oświadczenie pod przysięgą. Ten dokument ma tak ogromną moc prawną, że praktycznie zostawiony bez odpowiedzi – jest już wyrokiem, po stronie prywatnej, zanim przejdzie do publicznej.

Affidavit musi zawierać WYŁĄCZNIE fakty, nie ma tu miejsca na osobiste opinie, uczucia, żale itp. To jest dokument napisany zwykle w punktach, na które druga strona musi odpowiedzieć pod przysięgą – PUNKT PO PUNKCIE, nie wolno zostawić ani jednego bez odpowiedzi. Jak ma to wyglądać – proszę zajrzeć na szatę na necie, a treść ma zawierać tylko to, co się stało:

  1. dnia tego i tego wykonałem taką pracę dla … z terminem płatności ….
  2. nie otrzymałem zapłaty do dnia dzisiejszego.
  3. dnia … zostało wysłane pismo o wyrządzeniu krzywdy i możliwości zadośćuczynienia. Brak odpowiedzi, pismo doręczone … dowód doręczenia …
  4. dnia …. doręczono … pismo o braku odpowiedzi i kolejna możliwość uiszczenia opłaty. Załączono ofertę płatności karnych, która została zaakceptowana, dowód doręczenia …
  5. należności nie zostały wpłacone za wykonaną pracę, nie zostało dostarczone uzasadnienie prawne tejże sytuacji. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi od ….

Nic więcej nie musi znajdować się, jeżeli chodzi o samą treść. Oczywiście forma tego pisma musi odpowiadać wymaganiom – jest na necie mnóstwo przykładów – podpisane własnoręcznie.

Proszę mieć na uwadze, że ten dokument to obusieczny miecz – jeżeli znajdzie się w nim coś, co nie jest prawdą – ilość kłopotów jaka może do nas wrócić jest ogromna, w świecie biznesu tylko morderstwo ma większy kaliber niż składanie fałszywych zeznań pod przysięgą, za to długie są lata za kratami.

Takie pismo wysyłamy poleconym do przeciwnika i znów dajemy mu 10 dni na odpowiedź. Jeżeli zapłaci – koniec, jeżeli nie – ostatnim dokumentem przed procesem sądowym jest tzw. certificate of default – czyli dowód poddania sprawy w wolnym tłumaczeniu.

Ten dokument ma tylko za zadanie powiadomić drugą stronę, że zrobiliśmy wszystko co było w naszej mocy, żeby dać mu szansę naprawienia krzywdy, jaką nam wyrządził przez zatrzymanie naszej wypłaty. Nie musimy już mu dawać czasu na odpowiedź, czekać na nic, dostaje ten papier, a my idziemy do sądu po papiery, żeby sporządzić pozew.

Do tego pozwu zostanie dołączony nasz proces administracyjny, cały, z kompletem paragonów z poczty tak, aby koleś na wokandzie w kilka minut po przeczytaniu miał pełny obraz sytuacji. Nie zostaje nic otwarte do interpretacji, nie ma miejsca na adwokackie banialuki, grę słówek itp. Tu jest wszystko czarno na białym, sędzia zazwyczaj potrzebuje krótkiej rozmowy i wyrok zostaje ogłoszony na rzecz pozywającego. Tak to działa tutaj, nie wiem na ile to jest skuteczne w tak rąbniętym kraju jak Polska, więc tu się nie mogę wypowiedzieć.

Ten proces dużo ludzi wykorzystuje przeciwko aparatowi władzy, działa niemal tak samo, ale o tym napiszę w innym artykule.

Na koniec jedna z najważniejszych maksym prawnych w dzisiejszym świecie: UNREBUTTED AFFIDAVIT STANDS AS TRUE, czyli zeznanie pod przysięgą, na które nie było odpowiedzi – jest prawdą. W każdej sprawie sądowej, dlatego właśnie, jeśli zatrudnisz adwokata, ten zrobi wszystko, żeby taki papier nie znalazł się w aktach jak najdłużej się da.

Dokument zwany AFFIDAVIT, czyli zeznanie pod przysięgą MUSI być podbity notarialnie. Składamy takie pismo do kupy i idziemy do notariusza. Ci ludzie mają bardzo ważną rolę w systemie, to nie tylko ktoś, kto jest oficjalnym świadkiem naszej prawdy, może trochę jak klucznik z Matrixa – pozwalają dokumentom przejść z jurysdykcji prywatnej do publicznej. Swoim podpisem otwierają bramę do systemu, teraz nasz dokument zawierający wyłącznie prawdę i fakty MUSI być uznany i zauważony przez sędziego, nie ma innej opcji. Co więcej, nikt nie ma prawa zmieniać jego zawartości, sam sędzia ryzykuje swoją posadę, jeżeli zechce z tym dokumentem cokolwiek zrobić. Jedyna osoba, która może odnieść się do naszego affidavit jest nasz adresat/przeciwnik i musi zrobić to punkt po punkcie i do tego pod przysięgą, wyłącznie tak jego zdanie ma jakieś znaczenie. Inaczej – nie, i nasza prawda czeka tylko na uznanie w systemie/publicznym przez przedstawiciela sądu, nic poza tym.

Interesująca sprawa – jeżeli nie mamy siana na notariusza, bądź po prostu nie chcemy wydawać, wystarczy poprosić 3 osoby nigdy nie karane o podpisanie naszego affidavit. To ma dokładnie taką samą moc jak notariusz, tylko nie wygląda aż tak oficjalnie. Jeżeli chcemy zrobić dobre wrażenie na przeciwniku, myślę że parę groszy na notariusza to niewielki wydatek, zwłaszcza jeżeli staramy się odzyskać dużą sumę, poza tym możemy odzyskać wszystkie koszty po procesie, bo prawdę mówiąc, zachowanie naszego adresata zmusiło nas do kosztów.

3 men of good standing – i dokument przechodzi do jurysdykcji publicznej.

Piotras

c.d.n.

Przekręt wszechczasów część XXIII

Magia sądów cz. 2

Cieszę się bardzo, że dostaliśmy historię Wojtka z jego przygód sądowych. To jest idealny przykład na to, jak działa ta część systemu, tryby, gdzie przemiał będzie szybki, ale wcale nie bezbolesny.

Trafiając do tej zmielarki pierwszy raz, ktoś kto ma jeszcze jakieś iluzje na temat sprawiedliwości wewnątrz systemu – szybko zostanie z niej obmyty, niemal w kilka minut dowie się, że nikogo nie obchodzi co ma do powiedzenia, nawet jego „obrońca” to ktoś, kto tańczy tak, jak mu sędzia rozkaże, nawet jeżeli to jest na szkodę jego klienta. Pamiętacie jak mówiłem, że KAŻDY adwokat składa przysięgę lojalności wobec systemu PONAD tę, którą oferuje swojemu klientowi?

Jaś patrzy jak padają słowa, których do końca nie rozumie, teatr trwa, adwokat jego ma kluczową rolę, ma zagrać na tyle wiarygodnie, żeby Jaś uwierzył, że o niego walczy, ostro, już jest blisko ale… No, ale niestety, dowody są miażdżące i mimo najszczerszych chęci, Jaś musi beknąć, ale dobre wieści – tylko 500 zł, a mogło być przecież o wiele gorzej!!

A co z tymi, którzy płyną pod prąd i nie zgadzają się z tym co widzą, ci, którzy wiedzą co się dzieje i odbierają temu na piedestale pozycję administratora ich osoby prawnej? To się nazywa stripping titles game, czyli odbieranie tytułów. Człowiek taki wie kim jest, wie również, że sługa publiczny na podwyższeniu nie może pełnić najważniejszej roli wewnątrz osoby prawnej Jasia, bo tylko Jaś ma moc ANIMOWANIA tejże osoby! Czy jak Jaś wyciągnie kopyta, sędzia będzie mógł używać osoby prawnej Jasia? Oczywiście, że NIE, więc jakim cudem, na rozprawie to on (sędzia) przywłaszczył sobie pozycję administratora?!?!

Bo Jaś guzik z tego rozumie, dlatego.

Wojtek (mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że piszę o twoim przypadku), mimo tego, że wie, że coś tu śmierdzi, nikomu krzywdy nie zrobił i nie uważa, że ma być ukarany – nie zabrał sędziemu roli administratora. Pamiętajmy, to jest tzw. chargé. Ktoś musi zapłacić i cała ta szajka prawna będzie grać tak, aby tym płacącym na sam koniec został właśnie Wojtek.

Bardzo proszę tych, którzy chcą się więcej dowiedzieć o obejrzenie (wiele razy) seminariów Deana na YT, to jest najlepsze źródło informacji na temat tego, co się dzieje w sądzie, kto nam ukradł prawo administrowania swojej własności (osoby prawnej).

Najgorsze jest to, że nawet jak się nauczymy co się dzieje, kto jest kim, nawet jak urośnie nam dobra para tzw. cojones, żeby głośno się zacząć bronić – ci ludzie wiedzą, że są bezkarni w większości przypadków. Nie raz sędzia zawołał do ławy oskarżonego i powiedział mu wprost „my tu łamiemy prawo codziennie, nie masz szans” i robią co chcą. Jest u ich boku tłum tzw. użytecznych idiotów, policjantów, strażników, gardy i innych przebierańców, którzy celowo trzymani są w słodkiej ignorancji, właśnie po to, żeby mogli ślepo wykonywać rozkazy.

Był przypadek, chyba w stanie Georgia, że facet nie dostał się do policji, bo miał za dużo punktów na egzaminie na inteligencję i pozwał policję do sądu. To wszystko tłumaczy – ostatnią rzeczą, jakiej system potrzebuje, to człowiek z odznaką na tyle mądry, że zacznie zadawać niewygodne pytania i kwestionować rozkazy.

To czy mamy szanse wygrać w sądzie w ogóle? Czy to stracony czas, i lepiej się poddać od razu i wybecelowac czego żądają? Jasne, że mamy, możemy stamtąd wyjść po tym, jak sędzia sam rozkmini, że jesteśmy niesmacznym kąskiem, ale bezpieczni na tyle, że nie zrobi z nas ofiary dla przykładu. Co mam na myśli:

Po pierwsze – poważną edukację zanim odpowiemy salwą na atak; przychodząc do sądu na betona, od razu mówię, że nie masz najmniejszej szansy wyjść z tej opresji bez szwanku;

Po drugie – im mniej mówimy słów, które nam się wydają mądre, tym lepiej, im więcej zadajemy pytań, tym mniej musimy odpowiadać na ich pytania;

Po trzecie – zamiast tonąć w ich legalnych bzdurach, zaangażować zdolność myślenia, system się opiera na procedurach, nie na logice, to jest poważne miejsce, gdzie można zrobić rysę i pozwolić im się wyłożyć.

Podam kilka krótkich przykładów z życia, są prawdziwe i bardzo wymowne.

Brat Deana – oskarżony o jazdę bez prawka, samochodem bez ubezpieczenia, stawianie oporu przy aresztowaniu i kupę innych bzdur, na pytanie, czy się przyznaje do winy – jego odpowiedz była wyjątkowo krótka – czy pomylił mnie pan z agentem rządowym? Czy ja mam na sobie uniform? Czy tzw. ustawy dotyczą kogoś, kto nie jest rządowym agentem? Nie mam nic więcej do powiedzenia, wychodzę stąd. Nikt go nawet nie zatrzymał, na odchodne sędzia rzucił pogróżkę, że wystawi nakaz aresztowania, ten parsknął śmiechem i wyszedł.

Innym razem, ktoś zapytany o potwierdzenie tożsamości zapytał sędziego: „czy jak potwierdzę, że jestem John Smith to wejdę z tobą w jakiś kontrakt?” „Sprawa odwołana” usłyszał tylko i wyszedł.

Ktoś inny zadał sędziemu tylko jedno pytanie na samym początku: „W jakiej roli ja tu dzisiaj występuję? Na pewno nie w roli człowieka równego tobie, bo ty możesz mnie tu wezwać jak swojego służącego, wbrew mojej woli, więc jaką czapkę noszę dzisiaj? Mam ich wiele, więc powiedz, którą na siłę dziś mi założono na głowę”. Sędzia wywalił go z sali oddalając zarzuty.

Nie twierdzę, że wszystkie sprawy tak będą wyglądać, sędziowie są trenowani na takie wypadki coraz częściej, ale to właśnie logika i proste pytania są najtrudniejsze do odbicia. Na sali mogą siedzieć gapie, ludzie, którzy słysząc takie pytania zaczną trybić w swoich mózgownicach i być może, oni sami kiedyś sprawią problem w tej zmielarce, więc bardzo często odrzuca się sprawę a konto przyszłych dochodów z innych baranów, tych, którzy są jeszcze w głębokim, zimowym śnie.

Jest taka grupa ludzi, chyba w US, nazywają się SOLUTIONS IN COMMERCE, i oni uczą całej sądowej magii, kiedyś słyszałem, jak powiedzieli coś, co utkwiło mi w pamięci. System sądowy jest po to, żeby stanowić niejako firewall. Bramę, a właściwie płot, który oddzieli tych, którzy są odpowiedzialni od tych, którzy są jeszcze w wieku niemowlęcym. To sędziowie mają za zadanie bronić tejże struktury poprzez przemiał owiec, oddzielenie naprawdę obudzonych od tych, których motywacją kwestionowania systemu jest tylko zejście z haczyka i uniknięcie kary. Coś w tym jest myślę. Jeżeli możliwe jest nauczyć się kim jesteśmy, dotrzeć do tej ukrytej niejako wiedzy, potem wziąć kontrolę nad swoim życiem do tego stopnia, że sędzia zejdzie z wokandy, ukłoni się i wyjdzie, wtedy taki delikwent może przejść tę bramę, gdzie już nigdy nie zapłaci centa za zbrodnie przeciwko korporacji. Dopóki motywacją jest co innego, jak przejęcie 100% odpowiedzialności za swoje czyny – nikt nie przestąpi tego progu.

Wychodząc z sądu, po tym jak nas przemielono w 10 minut i obdarto z godności, zaczynamy myśleć, jak to możliwe, że zredukowano nas do robota, do trybu, który nie ma prawa do swojego zdania, ma tylko płacić, zamknąć japę i płacić, pracować dla kogoś innego. To myślę, może być tzw. holy shit, moment, kiedy dostajemy z liścia w twarz od podwórkowego twardziela i zaczynamy trenować boks, żeby wrócić za jakiś czas i spuścić mu manto.

Piotras

C.d.n.

Przekręt wszechczasów część XXII

Magia sądów

Wybaczcie, że rzadko piszę, ale mam sporo na głowie. Napiszę trochę na temat sądów i co się tam dzieje – to jest dopiero temat, ja sam wciąż się uczę i muszę powiedzieć, że wciąż mam japę rozdziawioną dowiadując się więcej na ten temat.

System, w jakim żyjemy upewnił się, że ma tzw. ramię wykonawcze, czyli ludzi na odpowiednim stanowisku, którzy będą robić dobrą robotę „karząc” opornych i tych, którym się wydaje, że sami mogą sterować swoim życiem.

Część tego ramienia to oczywiście policja, ale dużo ciekawszym departamentem jest sądownictwo, system „sprawiedliwości”, coś co jest tak odlegle od samej definicji sprawiedliwości jak Ziemia od Marsa – albo jeszcze dalej.

Zanim podzielę się tym, czego zdążyłem się dowiedzieć, proszę zrozumieć, że to tylko kropla w morzu. Wciąż dowiaduję się nowych rzeczy i czasem te, które już niby wiem muszą być nieco skorygowane. Matrix jest dynamiczny, ma swoje fundamenty niewoli, ale musi się dostosowywać do potrzeb współczesnego niewolnika. Najlepszym przykładem jest obecność wytrenowanych sędziów, tzw. sniper judge – czyli ludzi, którzy będą zaginać na wokandzie nawet wprawionego Freemana.

Zacznijmy od początku, bo to jest dosyć ważne, żeby dotrzeć do magii jaką jest sąd, ról ludzi grających to przedstawienie i kim MY jesteśmy w tym całym burdelu.

Muszę zaznaczyć, że będę podawał przykłady z UK, mimo, że schemat jest niemal identyczny w większości krajów IMF, a może nawet dokładnie taki sam.

Pamiętając, że dzisiaj kraje są korporacjami, to byt biznesowy, który ma za zadania rozrastać się jak najbardziej (bogacić), więc poza tradycyjnym strzyżeniem owiec, takim jak podatki wszelakiej maści, muszą mieć dodatkowe źródło dochodów, coś, co będzie pod ręką na co dzień. Nie tylko po to, żeby zarabiać, ale również po to, aby trzymać stado w ryzach, rok po roku zaciskać kaganiec i zdobywać jak największą kontrolę, bo ta – dla ludzi, którzy mają władzę tworzenia pieniędzy jest najsilniejszym afrodyzjakiem.

Każda korporacja ma swoje wewnętrzne zasady, również RP, (dla moich przykładów UK). Tymi korporacyjnymi zasadami są tzw. ustawy (po angielsku ACT). Jest ich z roku na rok coraz więcej i wcale nie muszą być zgodne z logiką, prawem naturalnym, w zasadzie z niczym, co by miało jakikolwiek sens dla zwykłego człowieka. To jest pokaźny zbiór herezji, który służy nabijaniu kabzy i trzymaniu za ryj pospólstwa, niestety.

Jaś jedzie samochodem i zapomniał zapiąć pas, pała stoi w krzakach i macha mu lizakiem, Jaś złamał korporacyjną zasadę i teraz czeka go za to kara. Nie będę się teraz rozpisywał, dlaczego policjant ma „prawo” ukarać Jasia, skupię się na tym, co się dzieje po drodze do otrzymania kary.

Pan policjant wystawia mandat, Jaś podpisuje i od tej chwili ma określony czas na to, żeby zapłacić karę za niedostosowanie się do korporacyjnych zasad o zapinaniu pasów.

Druga część owego dokumentu, zwanego mandatem, trafia do systemu, gdzie przejdzie proces i będzie czekać na tzw. discharge – wyzerowanie, za pośrednictwem pieniędzy wpłaconych przez Jasia.

A co by było, gdyby Jaś został wezwany do sądu, żeby usłyszeć zarzuty i otrzymać karę od „niezawisłego” aktora, którego nazywamy sędzią?

Po pierwsze, ktokolwiek myśli, że ma prawo czuć się równy ze wszystkimi innymi ludźmi wewnątrz systemu – musi poważnie skorygować swoje myślenie. Już sam fakt, że jest ktoś, kto może ŻĄDAĆ od nas stawienia się w określonym miejscu w określonym czasie świadczy o tym, że nie mamy równych praw w żadnym wypadku. Sędziego nie obchodzi, że jesteś zajęty, że masz co innego do roboty, albo nawet to, że jesteś daleko za granicą, jak zechce cię zobaczyć, to masz wszystko rzucić i lecieć na zawołanie niczym pies. Więc to już świadczy o tym, że mamy status zwykłego niewolnika, a wolność, która nam się wydaje, że jest naszym prawem to zwykła iluzja.

Proszę zauważyć jedną bardzo ważną rzecz – aby wystąpiła zbrodnia, musi być kilka elementów, a jej kluczowym elementem jest strona poszkodowana, ktoś kto ucierpiał w jakiś sposób przez nasze działanie bądź brak działania, gdzie była wymagana.

W „prawie” korporacyjnym/ustawowym tego obowiązku nie ma, nikt nie ucierpiał z tego powodu, że nasz Jaś nie zapiął pasa, albo dlatego, że wysiał marchewkę w swoim ogrodzie, czego ustawa wyraźnie zabrania (np. w Kalifornii). Nikomu nic złego się nie stało, niemniej jednak Jaś oberwie po uszach i będzie pracować za darmo, żeby ktoś inny mógł się cieszyć z owoców jego pracy.

Jaś dostaje wezwanie, jedzie grzecznie jak mu każą i na sali zaczyna się szopka, o której trochę napiszemy.

Pierwsze co się dzieje, to sędzia pyta o imię i nazwisko, bądź czyta je sam i zwraca się do Jasia o potwierdzenie. Sam fakt, że Jaś grzecznie rzucił wszystko i przyjechał na wezwanie świadczy o tym, że nie występuje tu w roli człowieka, tylko kogoś, kto ma znacznie niższy status. Jeden człowiek nie ma prawa rozkazywać drugiemu, aby to się stało, muszą istnieć statusy, role – gramy je na co dzien.

Jaś podpisał mandat, zgadzając się z tym, że policjant ma prawo tego wymagać, że Jaś jest podmiotem wobec ustawy, dając swój dowód/prawko jeszcze to potwierdził, potem zjawił się na wezwanie i na koniec potwierdził, że jest JAŚ KOWALSKI, dając temu na wokandzie 100% pewność, że może teraz tego Jasia zmielić na wióry.

System sądowy jest trochę magiczny, nawet słownictwo (ang.) używane w tym przedstawieniu ma swoje znaczenie ezoteryczne, nie dla mas.

Kilka przykładów:

  1. Dokument, na podstawie którego Jaś jest na dywaniku nazywa się CHARGE – pamiętacie Morfeusza z Matrixa, trzymającego baterię w dłoni? I mówi, że ludzie to nic innego niż bateria/energia dla Matrixa? CHARGE używa się miedzy innymi w technologii – to prąd, ładunek elektryczny… ciekawe prawda?

Po angielsku o kimś, kto został oskarżony o wykroczenie mówi się CHARGED, stek bzdur jakie nazywamy zarzutami – CHARGES.

Jaś został „załadowany”, że tak powiem, ujemnie, jest teraz rachunek na jego IMIĘ (korporacyjne), ładunek, który Jaś będzie musiał wyzerować poprzez swoją energię pracy. Jutro wstanie i pójdzie do roboty na jakiś czas i nie będzie mu dane cieszyć się jej owocami, bo jest rachunek do wyzerowania – mandat w wysokości 500 zł, dlatego energia Jasia, jaką zainwestuje w pracę zostanie pochłonięta przez system, żeby wyzerować CHARGE w wysokości 500 zł.

Nikt nie ucierpiał przez Jasia jadącego bez pasów, nikomu nie stała się krzywda, ale zaszło coś, co spowodowało, że pojawił się rachunek do zapłacenia, Jaś swoim własnoręcznym podpisem go zaakceptował, zobowiązał się wziąć pełną odpowiedzialność za swojego pionka w grze (osoba prawna) i dać mu swoją energię, żeby mógł być znów odblokowany (o tym później).

W taki sposób system generuje niewyobrażalną ilość pieniędzy, w taki sposób ludzie spędzają czas pracując za darmo, zostawiając swoje rodziny i oddając owoce swojej nierzadko ciężkiej pracy komuś, kto nie kiwnął nawet palcem, żeby na to zarobić.

Załóżmy przez chwilę, że nasza osoba prawna to pionek do gry w biznes. W momencie postawienia zarzutów złamania zasad gry (ustawy) nasz pionek zostaje niejako zamrożony, nie możemy dalej się nim posługiwać, albo możemy, ale mamy znacznie ograniczone możliwości. Jest pewna kwota, która umożliwi odblokowanie tego pionka, a my – będąc jego animatorem – musimy zapracować na wyzerowanie zarzutów. To telegraficzny skrót, bardzo uproszczony, niemniej jednak najłatwiejszy do zrozumienia.

„To jest tylko biznes” jak mawiają mafiozi zanim wpakują kulkę w potylicę, to jest tylko biznes dla systemu. Jaś jest tylko motorem napędowym swojego pionka (osoba prawna). W związku z tym, że nie ma pojęcia, jaką rolę pełni wewnątrz tej osoby, kim naprawdę jest, system obdarował go najniższym statusem, kimś, kto zawsze buli i nie ma nic do gadania – tzw. trustee.

Jutro Jaś zapindala do roboty żeby spłacić CHARGE, oddać swoje 500 zł za to, że nie zrobił nikomu krzywdy, użyteczny idiota w mundurze policjanta zrobił swoje, system zarobił i fortuna toczy się dalej, pała dalej łapie „klientów”, sędzia czeka na następnego do krojenia, i tak w kółko, to jest genialny system, taki, który nie potrzebuje naprawy, więc polityczne bzdury partyjnych papug – że naprawią system sprawiedliwości mogą sobie wsadzić – wiecie gdzie.

Wracając do samego sądu, bo to jest ciekawe. Sama sala sądowa nie wygląda tak, jak wygląda przez przypadek bynajmniej. Cały układ, rozmieszczenie poszczególnych ludzi, flagi, bramki, pudełka w których siedzą ludzie – wszystko ma ogromne znaczenie, świetne źródło wiedzy na ten temat to FRANK O`COLLINS z Australii, fenomenalny koleś.

Nie jest już wielką tajemnicą dzisiaj, że to, co się dzieje w sądzie to biznes, MARITIME LAW, tylko jakoś ta informacja nie bardzo jest zrozumiała dla ludzi, bo skoro to nic innego niż korporacyjny trybunał – to wymaga naszej zgody na robienie z nami interesów…

Sędzia siedzi nieco wyżej od tzw. oskarżonego, nie dlatego, żeby go lepiej widział, lecz podświadomie rejestrujemy podest jako coś, na czym stoi/siedzi ważna osobistość, autorytet. Wchodząc do sądu przechodzimy przez bramkę, tzw. BAR, po angielsku BAR to również BAR ASSOCIATION, czyli brać adwokacka, każdy adwokat (prawdziwy) ma obowiązek zdania egzaminu BAR, żeby praktykować „prawo”. Bar, czyli ta bramka to również analogia do prawa morskiego. Wchodząc za bramkę wchodzimy na pokład obcej jednostki, tzw. vessel, gdzie nie mamy żadnych praw, zupełnie tak, jak obcy wchodzi na pokład, gdzie ktoś inny sprawuje tu władzę, a on tylko wykonuje rozkazy.

Z jednej strony siedzi prosecutor, czyli oskarżyciel, ktoś, kto z ramienia korporacji będzie przedstawiał zarzuty – charges – naszemu Jasiowi. Ta osoba jest upoważniona przez kierownictwo do upewnienia się, że system dostanie to, czego żąda – czyli Jasiowe 500 zł. Bardzo ciekawa rzecz, to fakt, że oskarżyciel jest odpowiedzialny za to, że Jaś zostanie skazany, jego bond ubezpieczeniowy jest właśnie po to (miedzy innymi), żeby w razie niepowodzenia – Jaś się obronił, zarzuty oddalone – system i tak otrzymał 500 zł. Tak czy siak, system zawsze wygrywa, pieniądze za zarzuty i tak wylądują w systemie, bądź z Jasiowej pracy, bądź z ubezpieczenia oskarżyciela. System ma swój departament, gdzie są obliczane dopuszczalne przegrane, żeby utrzymać iluzję sprawiedliwości. Dzisiaj w sądach ustawowych oskarżyciel wygrywa bodajże 90% spraw, te 10% to tylko sztuczka dla mas, żeby od czasu do czasu odświeżyć iluzję, że można z nimi wygrać.

Jeżeli oskarżyciel, mimo pomocy swojego kompana na podwyższeniu okazuje się zbyt kosztowny i przegrywa zbyt wiele spraw – jego ubezpieczyciel wycofuje polisę i ten zaczyna szukać innej pracy. Mimo, że sądy to korporacyjne trybunały, podtrzymywana jest iluzja sądów publicznych – niby są nasze, więc każdy pracownik owej instytucji to tzw. public servant, więc ktoś, kto musi być ubezpieczony na wypadek zrobienia kuku komuś, zupełnie jak lekarz, policjant itp. Ta polisa ubezpieczeniowa jest bardzo ważna, bo można ją po prostu zaaresztować i pozbawić owego delikwenta możliwości pracy w jakimkolwiek sądzie, o czym później.

Więc mamy Jasia, przekroczył BAR, jest oficjalnie nie tylko na morzu, a nie lądzie, ale jeszcze wlazł z własnej woli na pokład obcej jednostki, gdzie jest tylko gościem, zredukowanym do minimum, bez żadnych praw. Po jednej stronie oficjal – oskarżyciel – pracownik sądu, po drugiej, jeżeli Jaś się zgodził (są kraje gdzie nie masz nic do gadania) jest jego adwokat, obrońca. Ten koleś z kolei będzie robić wszystko (hehehe!!!), żeby naszego Jasia zdjąć z haczyka i sprawić, że wróci do domu i nie będzie musiał tyrać za darmochę (500 zł). Tu trzeba zaznaczyć kilka ciekawych rzeczy. Biorąc adwokata, żeby nas bronił – tak naprawdę robimy sobie ogromną krzywdę, z kilku powodów. Pierwszy, to fakt, że w oczach systemu jesteśmy traktowani jako tzw. INFANT, czyli noworodek, dziecko, które nie ma swojego zdania, po to właśnie dajemy tzw. pełnomocnictwo prawne – power of attorney – nie jesteśmy na tyle ogarnięci, żeby sami się bronić, powiedzieć co mamy do powiedzenia, potrzebujemy dorosłej osoby (obrońcy), żeby za nas to zrobił, zabawna historia…

Ów adwokat/obrońca jest PRACOWNIKIEM SĄDU, tej samej instytucji, która nas tu siłą ściągnęła, marynarzem na obcej jednostce, jednym z „chłopców z ferajny” – dosłownie. Jeszcze raz, żeby się dobrze zrozumieć:

Nasz obrońca, to człowiek pracujący dla tych samych ludzi, którzy nas teraz mielą – sędzia, oskarżyciel, cala ta banda sq….synow, którzy chcą naszej energii pracy (500 zł), a my zatrudniamy kogoś, kto kopie do tej samej bramki!!! Kto przy zdrowych zmysłach robi takie coś???!!!

To nie koniec newsow na ten temat. Nasz adwokat „obrońca” jest pod przysięgą, najwyższą przysięgą, jaką może człowiek w jego sytuacji złożyć – przysiągł lojalność wobec sądu, instytucji, oddał swoją duszę pod banderę tejże jednostki, jego tzw. first duty, czyli 100% lojalność należy się sądowi, nie nam. Co więcej, ów adwokat „obrońca” będzie pracował super ciężko, żeby upewnić się, że nie mamy w sądzie żadnych praw, będzie się prężył na lewo i prawo, żeby nawigować WEWNĄTRZ korporacyjnych bzdur i nigdy nie dopuści, żeby nasz Jaś zaczął zadawać niewygodne pytania, np. – a komu zrobiłem krzywdę jadąc bez pasów?…Tego Jaś nie zobaczy, za to będzie słyszał ustawa nr…. paragraf nr… ustęp nr… i tak dalej, żeby brzmiało mądrze, zawile, tak że Jaś będzie się gapić w malowane wrota, a na koniec dostanie w cymbał (500 zł do zapłaty).

Ten „obrońca” jest bardzo ważną postacią w tym całym kabarecie, nie od parady system ciśnie, żeby „skorzystać” z obrońcy do tego stopnia nawet, że ten będzie przydzielony z urzędu, zupełnie za darmochę (nie do końca prawda), żeby tylko był i robił swoją robotę. Ten człowiek ma jeszcze jedno bardzo ważne zadanie – upewnić się, że wszystko zostaje otwarte do interpretacji, że nie ma w sądowym pliku papierów bardzo ważnego dokumentu – tzw. AFFIDAVIT, czyli zeznania pod przysięgą. Znam osobiście sprawy, które toczą się latami, adwokaci walczą zaciekle, pisma fruwają z jednej strony na drugą, klient płaci słono, a gdy zapytałem się jednego czy złożył choć jedno affidavit, które stwierdza fakty w sprawie – powiedział, że nigdy… taka jest rola obrońcy, bo gdyby było inaczej, sprawy nie ciągnęłyby się latami, a system nie zarobiłby tyle ile się da, dzisiaj obie strony doją lemingi do ostatniej złotówki, a nasza ignorancja pozwala im na to – za naszą aprobatą i na własną prośbę!!!

Gdzieś schowana jest jeszcze jedna postać, bardzo ważna – tzw. CLERK, czyli sekretarz sądu (to niedokładne tłumaczenie). Jego zadanie jest fundamentalne, mimo że postać nie musi być, że tak powiem, na widoku. On nie tylko upewnia się, że jest prowadzony rekord z posiedzenia (to następna farsa do wyjaśnienia), ale również jest odpowiedzialny za zaprzysięganie oraz trzyma oko nad tzw. court seal – czyli pieczęć sądu. Tak naprawdę to postać, która ma ogromną władzę wewnątrz, ale zazwyczaj siedzi w cieniu, bo jego ubezpieczenie jest bardzo wartościowe. Nasz Jaś ma się trzymać od niego z daleka, szarpiąc się z oficerami mniejszej rangi – adwokatami i sędzią.

Jest prowadzony rekord z posiedzenia, są zapisywane/nagrywane zeznania, zarzuty itd., jedno musimy zaznaczyć, to, że jest prowadzony zapis – nie znaczy, że ten zapis będzie dokładny i do użytku publicznego. Co mam na myśli: sąd – korporacja – zatrudnia inną korporację, żeby prowadziła rekord, więc umowa między nimi jest bardzo specyficzna – sąd będzie sobie „wkładał” do akt sprawy tylko to, co sam uzna za stosowne! Niejeden raz widziałem rekord, który był tak wybrakowany, żeby pasować oskarżycielowi, część została dosłownie pominięta, i pojawiając się w sądzie, Jaś powinien głośno i wyraźnie zaznaczyć, że to posiedzenie to sprawa rekordu PUBLICZNEGO, czyli wszystko, co się dzieje ma trafić do akt, WSZYSTKO. Jak myślicie, dlaczego nie wolno mieć swoich urządzeń nagrywających wewnątrz sali sądowej? Dlaczego wiele spraw toczy się za zamkniętymi drzwiami, jak np. sprawy rodzinne tu w UK, gdzie paparuchy w togach zabierają rodzicom dzieci na widzimisię? Dlaczego jest coś takiego jak GAG ORDER czyli zakaz nawet rozmawiania na zewnątrz o sprawie?

Ano właśnie po to, żeby uniknąć sytuacji, że podziurawiony rekord ze sprawy wycieka do opinii publicznej, a my mamy swój rekord, nagrania i nagle robi się z tego afera, – właśnie po to. Dean nie raz na sali darł się na sędziego – gdzie są informacje o pobiciu przez policję, siedzeniu w izolatce itd., sędzia otwiera akta i mówi – „ja tu nic nie widzę panie Clifford”…

Co więcej, każda nowa rozprawa to nowe zdarzenie. Tylko dlatego, że wczoraj był rekord publiczny, więc dziś, jeśli Jaś nie zażąda właśnie tego – może zdarzyć się dokładnie to, co zechce sędzia. Każdego dnia, każdego nowego posiedzenia, Jaś musi zażądać PUBLICZNEGO rekordu, inaczej będą z nim lecieć w przysłowiowe kulki.

Bardzo ciekawa jest ta cała szopka, gdzie Jaś musi wstać na widok sługi publicznego (sędzia) – ktoś kto pracuje dla Jasia, dostał ten stołek od społeczeństwa (jest opłacany z podatków Jasia – przyp. astromaria), teraz każe kłaniać się sobie i wstawać na swój widok – psychologiczna zagrywka. Czarna toga, dostojny wygląd, stołek na podwyższeniu itp., cała otoczka teatru, przedstawienia, gdzie tak naprawdę dzieją się zabawne rzeczy, zabawne dla systemu – i Jaś będzie zapindalał za darmo przez najbliższe kilka dni, żeby oni mieli ubaw.

O flagach maritime już większość dawno wie – złota otoczka flagi świadczy o prawie morskim, tzw. commerce, biznes, nie mający nic wspólnego z prawami człowieka, tu się sądzi interesy, sprawiedliwość nie ma tu racji bytu.

Więc stoi sobie nasz Jaś, zidentyfikowany jako byt korporacyjny (JAN KOWALSKI), bez żadnych praw naturalnych, ludzkich, jakkolwiek sobie to nazwiemy, oddał swoją możliwość obrony pracownikowi tej samej mafii, która tu go silą ściągnęła, i zaczyna się gra, zupełnie jak w tenisa (court = sąd = kort tenisowy), będą odbijać piłkę herezji z jednej strony na drugą, utrzymując iluzję ciężkiej walki, wymieniając się słowami, o których Jaś nie ma zielonego pojęcia, teatr będzie trwał w najlepsze…

Piotras

c.d.n.

Przekręt wszechczasów część XXI

Trivium c.d.

Powiem jeszcze słówko na temat Appeal to novelty – w wolnym tłumaczeniu – apel do nowości (odwołanie się do nowości). To jest jeden z ulubionych chwytów nie tylko reklam, ale i polityki. Ten zabieg ma jedno główne zadanie – przekonać, że nowe jest lepsze. Często dla podkreślenia zestawia się nowe i „lepsze” ze starym, tym którego akurat mamy dość. Samego siebie przeszedł pan OBOMBA/nagroda pokojowa Nobla. Jego cala kampania to był ten zabieg, wyłączny slogan to: „możemy, możemy, zmiany, zmiany, nowe, zmiany”, a jak ktoś się wychylił na publicznym forum z pytaniem – jakie zmiany dokładnie? – zbywał go w 3 sekundy.

Jest tych wybiegów znacznie więcej w tym krótkim klipie, wybrałem tylko kilka, jako ciekawostkę. Poprzez systematyczny trening możemy się tak wyczulić na te chwyty, że rozmowa z typowym mainstreamowym dronem będzie wyglądała co najmniej śmiesznie.

Rozpoznawanie logical fallacies to jedna strona medalu, druga, jeśli nie ważniejsza – to umiejętność zadawania pytań, w taki sposób, żeby nasz rozmówca sam ujawnił swoją głupotę.

Najlepiej zacząć trening od zapoznania się z ideą trivium, na Internecie można znaleźć nie tylko definicje, ale również klipy na YouTube (niestety po angielsku), które uczą tej metody. Jednym z ludzi w tym temacie jest JAN IRVIN, można znaleźć jego klipy edukacyjne na YT.

Zadawanie pytań, kiedy rozpoznamy logicall fallacy, może skrócić debatę niemal natychmiast, nasz rozmówca w mgnieniu oka znajdzie się w takiej sytuacji, w której nie posiadając żadnych dowodów na swoje tezy, będzie musiał zaprzeczyć, bądź uciekać w rozmowie tak, aby się nie zbłaźnić.

Kilka przykładów co mam na myśli, dokładnie na tematy poruszane w tym klipie o globalnym ociepleniu.

Klip zaczyna się od stwierdzenia, że środowisko naukowe zrobiło raport, który JEST DOWODEM na to, że ziemia się ociepla (appeal to authority).

  1. Zamiast czekać na resztę bredni, powinno paść pytanie:

„Jaki dowód? Jakie środowisko naukowe? Ludzie badający sposób zapładniania krów – to też naukowcy. Proszę być szczegółowym – kto, gdzie, kiedy i jaki dowód”.

Tu rozmowa może się zatrzymać, i nasz rozmówca zacznie łykać ślinę, ktoś kto używa logical fallacies, z reguły nie posiada żadnych dowodów, gdyby je miał, zacząłby rozmowę od przedstawienia tego dowodu – żeby zdobyć zaufanie rozmówcy.

  1. Na fakt używania znanych osobistości nie mamy wpływu, ludzie za sterami używają ich po to, żeby przeskoczyć pierwszą bramę – braku zaufania do nieznajomych. Jedno co możemy użyć na swoją obronę to fakt, że aktor czy sportowiec reklamujący szczepionki – najprawdopodobniej nie ma zielonego pojęcia o czym mówi, jego zasób wiedzy na ten temat jest najprawdopodobniej zerowy, to tylko marionetka popularna w tv.
  2. Apel do przyszłości, która na pewno będzie czarna. Dzieciak straszy, że nie będzie już ryb w oceanie – ze względu na globalne ocieplenie. Gdyby ktoś zadał mu pytanie o nadmierne odławianie, chciwość korporacji, a na koniec zapytał, skąd Greenpeace bierze fundusze – mogłoby się nagle okazać, że głównym kontrybutorem są właśnie te korporacje, które zabijają nie tylko ryby w oceanie, ale też wszystko na ziemi, może właśnie dlatego ten cały ruch to jedna wielka lipa.
  3. Bieguny topnieją, globalne ocieplenie – wystarczyłoby zadać jedno pytanie – dlaczego ludzie tacy jak Al Gore i inni piszący wiele ksiąg na temat globalnego szwindlu uciekają od publicznych debat na ten temat jak diabeł od święconej wody? Ilu już ludzi z wiedzą na ten temat wystawiało zaproszenie na debatę, jakoś każdy z tych Gore i mu podobnych – wieje gdzie pieprz rośnie. Poza tym, jakiś czas temu przeczytałem, że Al Gore kupił sobie willę nad samym oceanem – czy nie jest to właśnie jego teza, że oceany niedługo podniosą się znacznie jak nie zatrzymamy globalnego ocieplenia?
  4. Na koniec, chwyt dosłownie dla ograniczonych umysłowo, bądź zaprogramowanych do granic możliwości: „albo jesteś z nami, albo z terrorystami”… takie słowa padły z ust tego przygłupa Busha, kiedy ostro pompował swoją morderczą kampanię ataku na Irak, w której życie straciło ponad milion ludzi. Jakim cudem ludzie wyłączyli myślenie? Jestem z tobą albo przeciwko – wiesz co, nie do końca mnie przekonują twoje argumenty, zanim zdołasz mnie przekonać czymś bardziej niż wybiegami upośledzonej logiki – zostanę gdzieś pośrodku, ani z tobą, ani z terrorystami – dziękuję.

To tylko kilka przykładów, jest tego cała masa, do tej zupy pseudologiki spece od PR dorzucają jeszcze NLP – Neuro-Linguistic-Programming, czyli programowanie neurolingwistyczne, przekazy podprogowe i mamy pranie bani od rana do wieczora. Dziś już nawet większość ludzi nie zauważa tego, dziś nie potrafimy już korzystać z tego, w co wyposażyła nas matka natura – ciekawość.

Pamiętacie jakie są dzieci? Tysiące pytań, ale tu są te najważniejsze, które są filarem logiki, 6 przyjaciół o których dorośli zdecydowanie zapomnieli:

KTO, CO, GDZIE, KIEDY, DLACZEGO, JAK?

Dzieci pytają, nie tylko dlatego, że wiedzą jeszcze niewiele o świecie, ale przede wszystkim dlatego, że instynktownie wiedzą, że te informacje pozwolą zdefiniować otoczenie, zrozumieć i wyciągnąć wnioski. Potem idziemy do szkoły, po edukację, wychodząc z niej – większość potrafi już tylko powtarzać, zadawanie dociekliwych pytań zostało nam wybite ze łba.

My dorośli mamy tv, pełne „autorytetów”, celebrytów, którzy wiedzą lepiej, badania pseudonaukowe, sponsorowane przez lobbystów, a na koniec filmy bohaterskie, po których młodzi chłopcy zamiast biegać za piłką i sukienkami – biegają po poligonie czekając na wyjazd do Iraku.

Dziś jeszcze są źródła, żeby odtruć umysł i pomóc w tym naszym pociechom, pierwszy krok do tego – to nieoglądanie telewizji.

Piotras

c.d.n.

Przekręt wszechczasów część XX

Trivium, czyli co zniknęło z nauczania, i już pewnie nie wróci.

Chyba do wczesnych lat 30 tych, nauka logicznego myślenia, czyli tzw. trivium i quadrivium była częścią nauczania w szkole. System zbierania informacji z otoczenia, filtrowania bzdur, formowania opinii i komunikowania tejże opinii ze światem zewnętrznym zniknął jak kamfora. Dziś w szkołach mamy trening papug. Kto dostaje najlepsze oceny, pnie się na drabinie czerwonych pasków i innych wynalazków? Ci którzy kują na beton, wylewają co im powiedziano na kartkę, czasem liżą tyłek nauczycielom, ucząc się przy tym jak zostać przyszłym politykiem.

Nie jestem jeszcze tak stary, żeby nie pamiętać szkolnych czasów. Nieliczne dzieciaki, które wtedy były uznawane za problemowe, dzisiaj mają swój sposób na życie. Mam znajomych, którzy w szkole nie byli lubiani przez nauczycieli, bo płynęli pod prąd, zadawali niewygodne pytania, dociekali, mieli otwarte umysły, których nie dało się zabić staniem w kącie, piętnowaniem i wyśmiewaniem.

Dzisiaj oni zmieniają świat, tylko jest ich za mało, część wpadła w pułapkę luksusu i cały swój młodociany geniusz, który dzisiaj otrzymałby plakietkę ADHD, poświęcili na gonitwę za sianem i świecidełkami.

Ale co to jest TRIVIUM i po co w ogóle o tym mówić? Nie będę pisał dogłębnie na ten temat, każdy może znaleźć w necie, chcę tylko rzucić trochę światła jak ta starożytna metoda nauczania myślenia może nam dzisiaj pomóc zrozumieć ten dziwny świat.

Trivium składa się z 3 etapów:

  1. Grammar – czyli zbieranie informacji z otaczającego nas świata, za pomocą naszych zmysłów
  2. Logic – czyli najzwyczajniej przemyślenia, rozkmina, czy to co widzimy, słyszymy, czytamy ma dla nas sens
  3. Rhetoric – czyli komunikacja naszych wniosków z otoczeniem

Innymi słowy wejście, proces, wyjście.

Wydaje się naprawdę proste, jestem pewien, że są ludzie, którzy dzisiaj, czytając to powiedzą – nic nowego, ja tak żyję od lat, a potem zapisują się do woja, bo Bush powiedział coś bardzo ciekawego – JESTEŚCIE Z NAMI, ALBO PRZECIW NAM i proces myślenia logicznego wyleciał przez okno, czas w kamasze.

Dziś na antenie nadaje jakiś doktor nauk medycznych i mówi jasno, że mimo, że szczepienia nie chronią przed chorobami, musimy się szczepić, a nieszczepione dzieci mogą zarażać szczepione, mimo że nieszczepione nie mają czym zarazić tych zaszczepionych, które nie są odporne, mimo że były zaszczepione.

Debilizm wtórny jaki dzisiaj nas otacza na co dzień, jest tak ogromny, że już nawet go nie zauważamy, dzisiaj można masom śmiać się w twarz, pieprzyc głodne kawałki i otrzymywać aplauz!

Jak nauczyć się myśleć? To nie jest aż takie trudne, wymaga jednak systematyczności, odprogramowania zatłoczonej bani i uporu. Potem już, wskakuje to na własny tor i zaczyna się mordęga, nie zabawa. Mordęga dlatego, że niemal z dnia na dzień zaczynamy dostrzegać kretynizm, głupotę, fałsz i manipulacje i zaczyna się robić niedobrze od tego. Na pewnym etapie odkwaszania umysłu zaczynamy czuć się samotni, bo rzeczy które nas dotąd bawiły – jak oglądanie durnych programów, nagle stają się wręcz bolesne.

Jak trivium naprawdę użyć do postrzegania świata?

Mamy swoje zmysły, i mamy swoje doświadczenia, jeżeli nauczymy się z nich korzystać we właściwy sposób, będziemy po pierwszym etapie – zdobywania informacji.

Dzisiaj potrafimy nawigować po Internecie, multum info bombarduje nas z każdej strony, jednak wychodzi taki Obierak Banana, i pieprzy takie bzdety, gdzie Logical Fallacies wyskakują co kilka sekund i nikt nawet tego nie zauważa?

Przykład?

Zrobię tłumaczenie do 2 minutowego spotu Greenpeace:

  1. APPEAL TO AUTHORITY – odwoływanie się do autorytetów – dziś wystarczy założyć biały fartuch albo drogi ganz żeby nagle mieć większą wiarygodność, mimo że pieprzy się głupoty.Appeal to authority, ten sposób prania bani jest dzisiaj wszechobecny. Spece od PR i podprogowych przekazów pracują super ciężko, żeby wytrenować stada – autorytet-nigdy-się-nie-myli. Bodajże w latach 60 tych były telewizyjne reklamy dentystów, w których doradzali palenie fajek jako sposób na próchnicę, dziś trzeba być nieco bardziej wyrafinowanym, jednak schemat działa identycznie.
  1. APPEAL TO CELEBRITY – odwoływanie się do popularnej / lubianej osoby: znany, hollywoodzki dzieciak wynajęty do spotu. Kto dziś reklamuje wszelakiej maści gówna w tv? Celebryci, grając na nutce sympatii – podświadomie mamy więcej zaufania do znanych i lubianych ludzi. Jak Marek Kondrat z uśmiechem reklamuje bank, to nie może to być lipa 😉
  2. APPEAL TO FEAR – granie na strachu o przyszłość. Dzieciak wyraźnie mówi o tym , że jak nie posłuchamy, jego przyszłość będzie czarna, wielu ludzi ma swoje dzieci, podświadomie rejestruje przekaz, mimo, że globalne ocieplenie to kompletna bzdura.
  3. CONFUSING CAUSE AND EFFECT – brak związku pomiędzy przyczyną a skutkiem: jego wypowiedź o topniejących biegunach nie ma podstaw naukowych. Propagatorzy globalnego ocieplenia unikają wszelkich debat jak ognia, wiedzą, że to szwindel.
  4. APPEAL TO PITY – wzbudzanie poczucia winy, przekaz wyraźnie kładzie nacisk na to, żeby odbiorca poczuł się osobiście winny z powodu topniejących biegunów, i co tam sobie jeszcze Al Gore wymyślił. Bardzo popularny wybieg.
  5. FALSE DICHOTOMY – fałszywa dychotomia (dwudzielność, albo-albo) to jest dokładnie to, czego używał pan Bush mówiąc: „jesteście z nami, albo z terrorystami”, tego nie trzeba wyjaśniać nawet.
  6. APPEAL TO NOVELTY – czas na coś nowego, na postęp: „mieliście szansę naprawić ten bałagan, teraz my coś z tym zrobimy” – ten szczyl nie ujawnia żadnych planów, jak ma zamiar pozbyć się problemu, niby ocieplenia, jego argument ma tylko za zadanie przekonać, że NOWE będzie lepsze. Mamy ten sam syf serwowany na co dzień przez polityków prawda? Pamiętacie MR CHANGE? YES WE CAN, CAN, CAN… śpiewały tłumy lemingów dla Obomby, ten nie ujawniając żadnych szczegółów cieszył japę, wiedząc, że to tylko teatr.

Piotras

c.d.n

Przekręt wszechczasów część XIX

Lichwa, odcinek ostatni

Jesteśmy tak bardzo zaprogramowani na to, co dzisiaj wydaje się normalnością, że informacje o tym, jak się pozbyć największego jarzma, jakim jest niewola ekonomiczna, nie wywołuje większego zamieszania. Dziś, jesteśmy trochę jak w jaskini Platona, gra cieni jest brana za rzeczywistość, a każdy odchył jest traktowany jako ciekawostka, nie mająca nic wspólnego z prawdą. Na tym polega siła systemu, że nie trzeba już prawie nikogo pilnować ani nawet obawiać się, że pójdzie ktoś po rozum do głowy i nagle zechce się uwolnić.

Info na temat jak uwolnić się od lichwy jest dziś dostępne, ja tylko pokazałem czubek góry lodowej, ale kiedy ja to po raz pierwszy zrozumiałem, nie mogłem się opanować, żeby nie grzebać głęboko jak tylko się da. Siedziałem godzinami nad seminariami Deana, i innych ludzi, którzy już dzisiaj w większości odeszli w cień, bo zrozumieli, że na siłę nikogo się uwolnić nie da. Sami są wolni, a reszta niech się niestety martwi sama o siebie.

Zupełnie jak z moim kumplem, który uwolnił się od rzekomo prawomocnej pożyczki, z wielkiego banku UK, nie jakiegoś cinkciarza. Uwolnił się jednym pismem, ale nie zapytał nawet gdzie może nauczyć się takich rzeczy…

Dzisiaj niemal cała rasa ludzka przypomina cyrkowego słonia, który już dawno nie ma łańcucha na nodze, może być zawinięty makaronem, ale ani myśli się uwolnić. Poddał się już dawno i będzie tak tkwił do samej śmierci.

Dlaczego to mówię – mamy już sposoby, żeby nie tylko oddalić lichwę, ale również ukarać ludzi za nią odpowiedzialnych, jednak do tego potrzeba solidarności, i przede wszystkim zrozumienia tematu, a to możliwe jest tylko poprzez naukę, wspólne odkrywanie, nauczanie jeden drugiego metodą trochę prób i błędów, bo nie ma innej metody, nikt nas tego w żadnej szkole nie nauczy. Ale nie ma chętnych za bardzo, co mnie dziwi niezmiernie. O ile nasze życie byłoby lepsze gdybyśmy mieli mieszkanie bez „pożyczki”? Albo otworzyli interes nie musząc oddawać wyimaginowanych kredytów, albo gdybyśmy nie musieli płacić nieskończonych podatków?

Do tego nauczyć się jak działa sąd, ta cała przebieralnia klaunów, ukarać któregoś za naruszanie naszych praw, i rzeczy zaczęłyby się zmieniać, może nie od razu do raju, ale myślę że system zacząłby się chwiać i to poważnie.

Lichwa działa i ma się świetnie, bo ludzie są leniwi, nie chce im się niczego uczyć, do tego jeszcze publiczna edukacja upewnia się, że potrafimy tylko powtarzać, a nie myśleć, i kółko się zamyka.

Jak się uwolnić? Przede wszystkim wziąć odpowiedzialność za siebie i swoje życie, nie czekać na federacje galaktycznych ratowników, zakasać rękawy i zabrać się do nauki, póki jeszcze coś można wygrzebać w necie na zagranicznych stronach, bo jestem pewien, że to tylko kwestia czasu kiedy w Internecie będzie tylko Bolek i Lolek i reklamy leków.

Pozdrawiam wszystkich serdecznie

Piotras

c.d.n.

Przekręt wszechczasów część XVIII

Lichwa c.d.

Chciałbym wytłumaczyć to dziwne zjawisko, kiedy firma windykacyjna poprosiła nas o 1£ w zamian za to, że pokażą nam ORYGINALNĄ umowę o pożyczkę między moim kolegą a bankiem.

To na pierwszy rzut oka wyda się bardzo dziwne, ale niestety wewnątrz tej gry obowiązują dziwne nieraz prawa, których ludzie na ogół nie rozumieją i właśnie dlatego takie rzeczy jakie dzieją się np. w Polsce są w ogóle możliwe – kiedy komuś ginie dowód, a ktoś inny biorąc pożyczkę na zaginiony dokument zwala odpowiedzialność na tego, komu ten dowód zginał, albo komornik zabiera traktor sąsiadowi za długi jego kolegi zza miedzy.

To bardzo przykre powiedzieć, ale nasz kraj wiedzie prym w tych oszustwach, na takie rzeczy jakie się tu dzieją, żaden normalny kraj – właściwie ludzie sobie nie pozwalają. Nie wiem z czego to wynika, może z niewiedzy, a może po trosze z naszego charakteru, tej zawiści i nienawiści do drugiej osoby, która napędza tę karuzelę szelmostwa.

To dlaczego firma, która ścigała mojego kumpla za 15 000£ nagle prosi o 1 £ w zamian za to, że pokażą nam tę umowę jako podstawę do swoich roszczeń?

Wszystko opiera się na prawie kontraktowym, to nic innego jak oferta i akceptacja oferty. W momencie przyjęcia oferty, (1£) nawiązuje się między nami umowa, od tej chwili, poprzez naszą akcję (zaplata 1£) dajemy życie nowemu biznesowi, który niesie ze sobą straszne konsekwencje – dla mojego kumpla rzecz jasna.

Jeżeli zapłacilibyśmy tego funta, to w świetle prawa przyjęliśmy do wiadomości (nie)fakt, że ta firma windykacyjna posiada umowę, o którą prosimy. W związku z tym, nabiera praw do jej egzekucji. Wiem, że to nie ma sensu na pierwszy rzut oka, ale niestety tak jest. Firma dalej nie ma tej umowy, w żadnym wypadku, ale teraz może wejść na drogę sądowa i poprzez system i jego procedury zmusić mojego kolegę do spłaty nie tylko rzekomej pożyczki, ale jeszcze wszystkich opłat, jakie sobie naliczyła firma windykacyjna.

Niedorzeczność – wiem, ale tak jest. Oferta kontra oferta, akceptacja – mamy razem interes, tak to wygląda.

Firma windykacyjna X odzywając się do nas listownie zaproponowała nam interes, ano taki, że będą z nas ściągać jakieś długi i proszą o natychmiastowe spłaty, lelum-polelum i tak dalej. Co robi statystyczny Jaś? Nie mając pojęcia, że bank mu nigdy nic nie pożyczył, najpierw dostaje mikro zawału, potem zaczyna spłacać wszystko to, czego X zażąda, a jak nie – to dobiorą mu się do skóry. Jaś nie ma pojęcia, że X nie ma żadnego prawa nic z niego ściągać, ale poprzez swoją akceptację (zgoda na żądanie, poprzez uiszczenie pierwszej wpłaty) oferty kontraktu potwierdza w oczach prawa, że chce z własnej woli wstąpić w biznes z X. Od tej pory X ma prawo zmielić Jasia jak im się tylko spodoba, bo Jaś nie mając pojęcia o niczym nie będzie potrafił niczego zakwestionować. Dlatego firmy jak X powstają jak grzyby po deszczu, są dosłownie jak pasożyt, który dosiada Jasia po tym, jak inny pasożyt (bank) już dobrze wydoił Jasia wcześniej.

A jak sobie poradzić z taką firmą X, która bardzo „poważnie” płodzi owe dokumenty? Poprzez tzw. conditional acceptance – czyli zaakceptowanie oferty POD WARUNKIEM. W ten sposób nie stajemy się stroną konfliktową w świetle prawa, nie jesteśmy kimś, kto odrzuca ofertę, bądź ją ignoruje – o tym wspominałem już kiedyś – nie ignorujemy pism z żądaniami.

Więc robimy to, co napisałem w liście za mojego kumpla, akceptujemy tę ofertę pod warunkiem, że X przedstawi nam niezbity dowód na to, że w ogóle ma jakieś prawo do roszczeń majątkowych. Pytamy o coś, czego X nie posiada, nie może posiadać, bo prawnie nie ma takiej możliwości – czyli naszej oryginalnej umowy z bankiem, która rzekomo dała życie owej pożyczce.

A czemu X nie może jej posiadać w oryginalnej postaci? Z kilku powodów – po pierwsze – ta umowa została zmonetaryzowana i razem z innymi tego typu środkami zwanymi SPV – special purpose vehicle – została sprzedana dalej, inwestorom, którzy ją potem ubezpieczają i tak dalej. Po drugie – my nigdy nie mieliśmy żadnych interesów z X, X nie było stroną w oryginalnym kontrakcie pomiędzy nami a bankiem, to jest tzw. third party intervener – czyli osoba trzecia, z którą nie mamy żadnych interesów, ktoś zupełnie obcy wchodzący między wódkę i zakąskę. Poza tym – umowa oryginalna jest własnością Jasia, w niezmienionej postaci musi pozostać na czas trwania kontraktu (umowa o pożyczkę) i bank nie ma prawa jej nikomu sprzedać bez naszej zgody (tylko teoretyczne rzecz jasna, bo oni to robią bezprawnie cały czas), dlatego X nie ma prawa do żadnych roszczeń, to po prostu kant.

Inaczej ma się sprawa z komornikiem z urzędu, gdzie jest wyrok sądowy i sędzia podpisał własnoręcznie takie roszczenia – tu jest ogromna różnica, napisze później co wiem o tym.

Wszystkie zadania od firm windykacyjnych prywatnych jakie widziałem (a widziałem sporo, mój  drugi znajomy przez jakiś czas pracował jako komornik) to była po prostu żenada. Kawałek papieru z logo, dużo pustych słów, pogróżek, żądań, podopisywanych zer i numer telefonu jakiegoś Kazia – managera, do którego trzeba zadzwonić już teraz, bo jutro zabiorą telewizor – kabaret po prostu – oczywiście żadnych czytelnych nazwisk i podpisów.

Więc piszemy do X w jak najszybszym czasie z prośbą o udostępnienie tejże oryginalnej umowy na podstawie której X ma swoje żądania. Dajemy 10 dni na odpowiedz, i piszemy taka kontrofertę w sposób odpowiedni – taki, że w przypadku braku odpowiedzi – X przyznaje się do tego, że ich żądania to czyste oszustwo. To jest bardzo ważne, sposób pisania, żeby postawić X w takim miejscu, że mają przewalone, cokolwiek zrobią, bądź nic nie zrobią – brak odpowiedzi to najlepsza odpowiedź – tu przypominam ignorowanie pism – brak odpowiedzi z naszej strony – przyznanie się do zaakceptowania oferty/roszczeń.

I jeszcze jedno – bardzo ważne, tak ważne, że tyczy się wszystkiego, nie tylko komorników, całego prawa, we wszelakiej postaci (oprócz korporacyjnych, debilnych ustaw): TEN KTO STAWIA TEZĘ – MA OBOWIĄZEK JĄ UDOWODNIĆ.

Jeszcze raz – X przysyła mi pismo do domu, że jestem im winien siano – to jest ich teza, teraz spoczywa na nich obowiązek udowodnienia, że mają prawo do tych pieniędzy. System i szkoła wywala wszystko do góry nogami, zamiast pytać – mówimy i potwierdzamy, zamiast zmusić kogoś do udowodnienia swojej racji – zaczynamy się bronić stawiając tezy – i brniemy coraz głębiej w bagno.

X chce moich pieniędzy, bo bank im podarował moją rzekomą pożyczkę…

Proszę bardzo:

„Bardzo chętnie spłacę wszystkie należności (jesteśmy w oczach prawa bardzo w porządku, akceptując grzecznie ofertę i nie kreując problemu), pod jednym warunkiem – że X mnie przekona o podstawie swoich roszczeń”. Mam na myśli umowę, oryginalną, w niezmienionej postaci, z moim własnoręcznym podpisem, która rzekomo dała życie tej całej sytuacji.

Bądź, podpisany nakaz sądowy, gdzie sędzia czytelnie podpisał, zaraz po tym, jak odbyła się sprawa sądowa, o której ja byłem poinformowany (dowód w postaci listu poleconego z sądu i moim podpisem odebrania) przez co miałem szansę – zgodnie z prawem – do swojej obrony.

X znika jak kamfora, uprzednio próbując tanich (1£) chwytów, żeby złapać nas na kruczki prawne, jakie system stworzył, żeby kroić ludzi.

Ja bardzo chętnie skroiłbym taki X na 3+1, właśnie po to, żeby dowalić tym hienom, ale jak już wcześniej wspomniałem, mój kumpel bardzo się ucieszył mając ich z głowy.

Jest jeszcze sposób na to, żeby bank nigdy nie zaraportował negatywnie do banku informacji, bo tak naprawdę żadnej pożyczki nie było, więc nie było obowiązku żadnych spłat – więc nikomu się krzywda nie stała, ale to już temat na osobny artykuł.

Więc tak to się ma, „akceptacja pod warunkiem” jest jedną z najsilniejszych broni przeciwko gnidom komorniczym, firmom X, które powstają z dnia na dzień, i często ta technologia jest wykorzystywana przez tzw. freemen przeciwko korporacjom rządowym jak RP, bo tak naprawdę RP nie rożni się wiele od X, ale o tym kiedy indziej.

c.d.n.

Piotras

Przekręt wszechczasów część XVII

Lichwa c.d.

O co chodzi z tymi rolami i „czapkami” jakie nosimy na co dzień, i co to ma wspólnego z pieniędzmi i bankami?

Otóż, kiedy pojawiamy się w banku – z jakiegokolwiek powodu i jesteśmy jedną ze stron transakcji finansowej, to właśnie ta rola, w jakiej występujemy niesie ze sobą określone uprawnienia i obowiązki – i to się tyczy obu stron.

Kiedy wpłacamy pieniądze na konto jesteśmy w roli depozytora, kogoś, kto przynosi swój majątek do tej instytucji i mamy prawo do naszej własności, jaką są właśnie te pieniądze. Mamy prawo je wybrać, zgodzić się na odsetki na koncie itd. Bank ma obowiązek ochrony tych funduszy i wypłaty na żądanie. Tak jest tylko w teorii, bo w praktyce bywa zupełnie inaczej. Bank może zamknąć swoje wrota i olać depozytorów (Grecja) albo nawet ukraść depozytorom pieniądze z konta (Cypr), więc w praktyce bywa inaczej.

Jaką czapkę nosimy, gdy przychodzimy po kredyt na mieszkanie? Jak już wspominałem wcześniej – zależy kiedy. W momencie kreowania pieniędzy poprzez monetaryzację (nie wiem czy to dobre tłumaczenie, może raczej spieniężenie, ale po Polsku to brzmi niedorzecznie – ang. monetising ) naszej umowy, czyli zamienienia umowy na czek, mamy czapkę kreatora pieniędzy – nasz prywatny kredyt jest źródłem tych pieniędzy.

Kiedy finalizujemy umowę, podpisujemy wszystkie papiery później, mamy na głowie czapkę kredytobiorcy, kogoś, kto dosłownie pożycza pieniądze na mieszkanie. Nie ma tu żadnego znaczenia fakt, że to jedna i ta sama osoba, o tym nikt wam nie powie. Nawet gdyby, to występując w innej roli mamy przecież inne prawa i obowiązki. I tu jest cały myk, coś czego nikt nas nie nauczył we wspaniałym systemie de-edukacji państwowej, i nie przez przypadek zresztą.

Więc jeżeli po tych wszystkich zabiegach Jaś ma mieszkanie, ma też kredyt, co się więc stało z tym Jasiem, który stworzył owe pieniądze, występując w roli kreatora, tego który własnym podpisem stworzył całe fundusze na swoje wymarzone M?

Odpowiedź jest bardzo krótka, i banalnie prosta – zniknął i nigdy się już nie pojawił. Zupełnie tak, jak CEO Coca Coli, nie przyjdzie do pracy, już nigdy, bo mu się odwidziało. Czy zniknął z planety? Nie. Czy żyje i ma się świetnie – pewnie tak, po prostu zrezygnował ze swojej roli, od dzisiaj nie obchodzi go co się dzieje w firmie, ta rola jest dla niego skończona.

To właśnie się stało z naszym Jasiem i jego rolą kredytotwórcy – stworzył fundusze, powierzył je bankowi i zniknął z wizji – już się więcej nie pojawił, ani razu. Te fundusze, podejrzewam, są traktowane jako darowizna, nic innego nie przychodzi mi do głowy, jak zaksięgować taki asset żeby nie należał do Jasia.

Po „kredyt” Jaś przychodzi w roli potrzebującego, mimo że to on sam jest kreatorem tychże funduszy – dzisiaj, przy podpisywaniu „pożyczki” ani on, ani pani z banku o tym nie mówią, oboje nie mają o tym pojęcia tak naprawdę. Jaś „pożycza” pół miliona i od jutra zakłada chomąto na swoją głowę i tak mu zostanie przez następne 25 lat…

Tu się kończy rola Jasia, został jednym z milionów ludzi, którzy sami sfinansowali swoje domy, a tyrają tylko po to, żeby system miał luksus, a bankierzy karmany wypchane pieniędzmi. Nikogo nie dziwi fakt, że jak walnęło w 2008 i multum banków ogłosiło padakę – to szefowie tych złodziejskich instytucji odchodząc pobrali multimilionowe odprawy? Skąd? Jeżeli bank jest na krawędzi niewypłacalności – skąd miliony dla bossów?

Ten cały krach bankowy to sfingowana reżyserka, nic więcej, bo skoro żaden bank nie stracił ani dolara „pożyczając” dosłownie nic – to jakie mogą mieć straty? Żadne – właśnie takie. A że wypchali system tzw. SPV i deratywami powstałymi na podstawie nie istniejących „pożyczek” to już ich problem, ale za to beknął szary Jaś i miliony innych.

Do rzeczy, po co nam to wszystko wiedzieć tak naprawdę? Ano po to, żeby móc odebrać swoje pieniądze. Nie będę udzielał dokładnych instrukcji jak to zrobić, jest już tyle materiału, że kto zechce, rozkmini to sam. I dodam, że te artykuły nie są poradami prawnymi jak się pozbyć pożyczek, mimo, że można z nich wyciągnąć poprawne wnioski jak się do tego zabrać.

Napiszę tylko kilka ciekawostek na ten temat, a każdy zrobi z tym co zechce.

Tak jak powiedziałem wcześniej – nie udzielam rad prawnych, więc wszystkie decyzje jakie ktokolwiek podejmie w tym temacie – robi na swoją odpowiedzialność.

Proszę tylko pamiętać o jednym – jeżeli komuś przyjdzie do głowy, żeby oddalić kredyt bez uprzedniego poważnego studiowania tematu – to już ostrzegam, że będzie to bolesna lekcja i najprawdopodobniej znajdzie się na ulicy.

Czy jest to w ogóle możliwe? Oczywiście, ja sam znam osobiście ludzi, którzy to zrobili, co prawda w UK, ale system bankowy w bloku IMF jest wszędzie niemal jednakowy.

Oto kilka ciekawostek na ten temat, które mogą się przydać w studiowaniu tematu.

  1. Jeżeli podstawą powstania „kredytu” jest podpis Jasia, i bank nie udziela żadnej pożyczki tylko monetaryzuje (tłum. – monetising) umowę Jasia zgodnie z bills of exchange act – to co to znaczy? Ano znaczy to, że jeżeli bank niczego nie pożyczył, nie ma prawa żądać niczego z powrotem – proste. Jeżeli ja, tylko udaję, że pożyczam ci 100, ale tak naprawdę ci tej stówy nie dałem, to czy mam prawo wołać, żebyś mi oddał tę stówę – plus odsetki? Chyba raczej nie, wydaje mi się.
  2. Skoro bank nie miał tych funduszy, to jak mógł je Jasiowi pożyczyć? Nie mógł.
  3. Jeżeli wg prawa można żądać odsetek tylko wtedy, kiedy występuje ryzyko strat, to jakim prawem bank, nie dość, że nic nie pożyczył Jasiowi, żąda nie tylko tej sumy z powrotem, ale jeszcze paręset procent extra????

Proste pytania wydawałoby się, ale proszę mi wierzyć – trzeba by było pójść bardzo wysoko na drabinie władzy bankowej, żeby otrzymać odpowiedzi. Ja znam kilka osób, które wykładają bankowość, i po 15 minutach rozmowy – stali się bladzi jak ściana, nie mają pojęcia o co chodzi, a często nawet zaprzeczają, nie mając żadnych dowodów na obalenie tych tez – tylko dlatego, że to burzy ich cały świat, fundament zrozumienia, i tak naprawdę zmusza do tego, żeby spojrzeć w lustro i zobaczyć osła w odbiciu.

Miałem również okazję poznać bardzo wpływowego bankiera z CITI, i po krótkiej rozmowie spławił mnie bardzo szybko, myślę, że dobrze wie o czym mówię, bo wytrzeszczył gały i omija mnie wielkim łukiem od naszej rozmowy.

Co dalej z tymi informacjami?

Pamiętacie artykuły na temat prawa kontraktowego? Te warunki kontraktu, bez których ŻADEN kontrakt nie może być ratyfikowany? OK, dla przypomnienia:

– full disclosure: czyli kawa na ławę, WSZYSTKIE informacje przed podpisaniem umowy. Nie muszę dodawać, że w umowie „kredytowej” wszystkie ważne rzeczy są ukryte, prawda?

– Equal consideration: czyli obie strony wnoszą do umowy coś wartościowego… my wnosimy nasz prywatny kredyt wart pół miliona, a bank? A bank wnosi obowiązek dla nas – pracy przez następne 25 lat, po to żeby spłacić nieistniejącą „pożyczkę”… nie ryzykując dosłownie nic, bo nic nam nie dali.

Jeszcze kilka ciekawych rzeczy odnośnie procesu udzielania „pożyczki” i punktów 1, 2, 3.

Ad. 1. Co się stało z umową Jasia, która dała życie funduszom? Warto by było o to zapytać bank. I nie przez telefon, pisemnie, do najwyższej osoby jaką tam znajdziecie. Umówić się na spotkanie, żeby zobaczyć swoją umowę, pierwszą, z własnoręcznym podpisem. Ja obstawiam, że spławią was z kwitkiem, na zachodzie dochodzi do tego, że banki mówią, że nie mają już tej umowy, potrafią powiedzieć nawet, że zgubili… tylko że ta umowa, to własność Jasia i bank nie ma prawa z nią nic zrobić bez zgody Jasia (co prawda, w umowie ukryte jest pełnomocnictwo prawne do tej umowy, o tym napiszę później).

Kiedy i jeżeli w ogóle tam się znajdziecie, popatrzcie na tę umowę, czy jest coś w niej innego, niż było w dzień podpisania. Jeżeli w ogóle ją zobaczycie, będzie podbita niczym czek (endorsement) właśnie po to, żeby posłużyć jako depozyt na nowiutkie konto.

Jeszcze mała ciekawostka – jeżeli nie ma umowy – nie ma „kredytu”… to chyba zrozumiałe? Jeżeli bank twierdzi, że Jaś wisi pół miliona, a nie ma na to dowodu, bo wszystko co posiada w swoich archiwach, to kopie, skany, wydruki, a nie PRAWDZIWA I ORYGINALNA umowa, którą podpisał Jaś własną ręką – nie ma żadnej pożyczki… Jaś nie wisi ani centa. Ciekawe prawda?

Jeżeli ta umowa jest, ale istnieje w innej postaci niż kiedy ją podpisał Jaś, czyli ma jakieś stemple, daty, extra podpisy i tak dalej – to już nie jest ta sama umowa. Ten dokument został zmieniony, i nie można go użyć jako dowodu istnienia „kredytu”, umowy nie ma…

Ad 2. Skoro bank nie miał tych pieniędzy zanim Jaś podpisał umowę, to chyba byłoby mądrze ich zapytać. Oczywiście pisemnie, do wysokiego bankowca w tej placówce, bo pani Jadzia w okienku nie będzie miała zielonego pojęcia o czym mówcie. Takie proste pytanie, zaadresowane imieniem i nazwiskiem: czy może pan/pani potwierdzić, że fundusze na moją „pożyczkę” znajdowały się w posiadaniu banku? Czy jest pani/pan gotowy potwierdzić to pisemnie pod przysięgą, jeżeli zajdzie taka konieczność?

Będą wracać bardzo dziwne odpowiedzi, albo żadne, warto spróbować, w cztery oczy zwłaszcza, zobaczyć jak się bankier zaczyna pocić (przed wyjściem – podpis i odpowiedź na papierze).

Ad. 3. Jeżeli odsetki mogą być zaaplikowane wyłącznie wtedy, kiedy pożyczający ryzykuje swój majątek – to kiedy bank cokolwiek zaryzykował, nie dając Jasiowi zupełnie nic? To jest ciekawy temat, i rozkładając całą akcję „kredytowania” na części pierwsze – można nawet tępemu bankowcowi pokazać, że jest jakiś problem w tym całym obrazku.

To jest tylko kilka rzeczy na temat „kredytu” na mieszkanie, prawda jest taka, że jest więcej sposobów niż jeden na wyzerowanie takiej pożyczki. Znam przypadki kiedy wyjątkowo dociekliwi „kredytobiorcy” dostawali różne oferty od swoich banków w zamian za zamkniecie mordy. Niektórzy ciągnęli aż do sądu, gdzie bank po prostu się nie pojawiał, niektórzy dostawali ofertę obcięcia „pożyczki” o 50%, czasem nawet 70% i oczywiście tzw. non disclosure agreement – czyli umowa o zamkniecie jadaczki pod groźbą więzienia za jej złamanie. Niektórzy nie musieli spłacać już ani grosza, niemniej jednak walka była długa i zacięta.

Proszę nie brać za wyrocznię tego co opisuję, wszystko czym się dzielę, to zbiór informacji, które ludzie w innych krajach udostępniają, ludzie którzy mają w tym doświadczenie, którzy sami przeszli przez tę drogę, często do samego końca.

Proszę samemu zrobić dochodzenie w każdym temacie, nie tylko w tym, to są wskazówki, ciekawostki, których ja jestem pewien, ale dopiero jak sam zrobię proces tak wielki jak „pożyczka” na nieruchomość i wygram – wtedy udostępnię szczegóły – krok po kroku.

Na razie zastosowałem metodę „nie ma umowy – nie ma pożyczki” ratując mojego kolegę. On jakiś czas temu wziął „kredyt” z banku na rozwinięcie biznesu, który mu niestety nie wyszedł. Przestał spłacać tę „pożyczkę”, bank po jakimś czasie sprzedał ją firmie windykacyjnej – nie jednej zresztą i zaczęła się łapanka.

Był już czas, kiedy na drzwiach miał naklejkę z firmy windykacyjnej, że niedługo przychodzą wynosić rzeczy z domu.

Jak to zrobiliśmy? Bardzo prosto. Wiadomo, że bank nie pożyczył mu żadnych pieniędzy, owa umowa zamieniona na czek popłynęła już w siną dal, razem w SPV i dalej na market. Więc bank już jej dawno nie miał. Nie miał jej też w dniu, w którym odsprzedał „pożyczkę” firmie windykacyjnej za jakieś pestki.

Więc wysmarowaliśmy fajne pismo do tejże firmy o treści mniej więcej takiej:

” …bardzo chętnie ureguluję mój rzekomy dług, jaki firma x próbuje ode mnie wyegzekwować, niemniej jednak, aby być zupełnie w zgodzie z prawem, mam tylko jedno żądanie: proszę potwierdzić swoje roszczenia poprzez dowód istnienia tejże rzekomej pożyczki, bardzo proszę o spotkanie, gdzie przedstawiciel pańskiej firmy pokaże mi ową umowę, z moim własnoręcznym podpisem. Jeżeli twierdzi, że to był bank xy, i w jego imieniu następuje windykacja – ów bank powinien posiadać tę umowę.

Zaraz po tym, jak upewnię się, że mają państwo w posiadaniu podstawę do swoich roszczeń – moją umowę o rzekomy kredyt – szybko pobiegnę do bankomatu wybrać pieniądze, żeby wam je wpłacić”.

Bardzo ciekawa odpowiedz nadeszła od tych ludzi:

„…pokażemy wam tę umowę, jak zapłacicie nam £1″…

Prawda, że ciekawe? Po co chcą 1£??? Przecież chcą odebrać tysiące…

To jest temat na osobny artykuł, powiem tylko tyle, że gdybyśmy dali im tego 1£, to pies byłby pogrzebany i mój kolega musiałby spłacać ten fikcyjny dług. Nie daliśmy im nic, bo to oni mają roszczenia i obowiązek udowodnienia ich prawdziwości. Zniknęli jak kamfora, wszyscy. Od czasu do czasu mój kolega dostanie pismo od jakichś innych bidaków (windykatorów), którzy byli na tyle głupi, żeby odkupić po raz kolejny tę „pożyczkę”, której nikt nie może ściągnąć.

Tyle, nikt mu niczego nie zabrał, nie zabrał z konta, z wypłaty, z domu. Jeden list i hieny zniknęły całkowicie.

To nie koniec, wg prawa – jeżeli ktoś ma roszczenia bezpodstawne – a taka firma windykacyjna nie mając umowy ORYGINALNEJ ma tylko takie roszczenia – można im dowalić i to zdrowo.

Wg prawa, ten kto ma nieprawdziwe roszczenia, może być ukarany 3+1, czyli – firma terroryzująca mojego kumpla musiałaby zapłacić mu 3xoryginalną sumę+tę sumę. Czyli jak go ścigali za 20 000£, on poprzez dosyć prosty proces mógł od nich wyciągnąć 80 000£. Nie miał ochoty, ucieszył się tylko, że się odwalili.

Piotras

cdn.