Zmarła Alice Miller

Alice Miller, była psychoanalityczka, która miała odwagę zanegować wartość będących świętymi krowami psychologii prac Zygmunta Freuda, autorka wielu poruszających książek z dziedziny psychologii, zmarła w wieku 87 lat.

Urodzona w Polsce (do końca życia dobrze mówiła po polsku), przez większą część życia mieszkała w Szwajcarii, a ostatnio we francuskiej Prowansji, gdzie zmarła12 kwietnia.

Uważała, że zarówno Hitler, jak i inni zbrodniarze, np. seryjni mordercy byli ofiarami bicia i poniżania w dzieciństwie, dlatego poświęciła życie na walkę z rodzicielską przemocą. Zakaz bicia i poniżania dzieci nie oznacza tzw. bezstresowego wychowania i Alice Miller nigdy do tego nie namawiała. Dziecko potrzebuje dyscypliny i musi czuć, że rodzice są silni i wiedzą, jak należy żyć i postępować, jednak brutalność wobec dziecka świadczy raczej o rodzicielskiej bezsilności. Jeśli chcemy, żeby dzieci nas szanowały i podziwiały musimy być mądrzy i dobrzy. Jeśli jako rodzice nie zasługujemy na szacunek i podziw, nie pozostaje nam nic innego, jak brutalne pokazanie, kto tu rządzi. Bicie i poniżanie to żałosna manifestacja rodzicielskiej bezsilności wobec bezbronnej istoty, która nie ma żadnych szans w tym starciu.

O Alice Miller pisałam tutaj.

Skąd się biorą tyrani

Rozmowa Anny Bikont z Alice Miller

Gazeta Wyborcza, 29/30 maja, 1999

Alice Miller, psychoterapeutka i autorka bestsellerów, od kilkudziesięciu lat mówi to samo: żeby nie bić dzieci. Ponieważ bici na ogół aprobują bicie. Analizowała dzieciństwa wielkich tyranów. Bici byli Stalin, Hitler, Ceausescu, Mao. Jej wykład na sesji „Jak kochać dziecko?” słuchacze nagrodzili owacją na stojąco.

Nie mówię, że wszyscy bici muszą bić – powiedziała mi dzień wcześniej. – Wszystkie krowy są zwierzętami, ale nie każde zwierzę jest krową. Znam takich, którzy byli bici i nie biją. Mówię tylko, że wszyscy, którzy biją, byli w dzieciństwie bici. Tak jak zawsze ten co gwałci, był przedmiotem gwałtu. Jeden z pacjentów, mówił mi tak: „Dawałem mu klapsy, nie pomagało, to biłem mocniej”. Zapytałam: „Jak długo pan go już bije?”. „Od początku. Dziś syn ma 12 lat i cały czas nie widać rezultatów”. Zapytałam, czy może sobie wyobrazić, że kupił sobie odkurzacz, który się zaciął, i on od 12 lat go kopie z nadzieją, że zacznie działać. Roześmiał się, to znaczy, że coś do niego dotarło.

Z reguły im dzieci są bardziej krnąbrne, tym bardziej są bite. Matki mówią mi: „Ja go biłam, jak był mały”. Za tym stoi dość powszechne przeświadczenie, że jak mały, to nie czuje i można wszystko z nim zrobić. Najgorsze jest właśnie znęcanie się nad dziećmi do trzeciego roku życia. Wtedy kształtuje się mózg. W dorosłym życiu stajemy się tym, co wtedy przeżyliśmy.

Alice Miller jest piękną, elegancką kobietą koło osiemdziesiątki. Mówi nienaganną polszczyzną. Zanim zgodziła się udzielić wywiadu „Gazecie”, przepytała mnie ze znajomości swoich książek. Zastrzegła, że nie życzy sobie żadnych pytań osobistych. Polska Żydówka, która przeżyła Holocaust w Warszawie (ujawniła na seminarium, że studiowała filozofię na tajnych kompletach u Tatarkiewicza i Kotarbińskiego), po wojnie zajmowała się psychoterapią w Niemczech, dziś mieszka w Szwajcarii. W Warszawie, gdzie żyje jej siostra, była po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat.

Powtarza Pani w swoich książkach, że dziecko poniżane, prześladowane, bite ma gorzej niż więzień obozu koncentracyjnego. Mówi to Pani po to, żeby prowokować, czy myśli Pani tak naprawdę?

– Myślę tak naprawdę. Takie stwierdzenie wydaje się nam przesadne, bo cierpienia ludzi w obozach są nam znane, a cierpienia małych dzieci nie. Więźniowi nikt nie kazał kochać prześladowcy, a dziecko ma kochać i szanować ojca, który je bije. Więzień wie, że cierpi i jest w grupie innych cierpiących. Dziecko bite jest osamotnione, a jego cierpienie nie jest uznawane przez społeczeństwo. Mówi mu się, że to, co się z nim robi, jest dla jego dobra. Ma uwierzyć, że osoba, która się nad nim znęca, kocha je i zasługuje na szacunek. Dziecko nie może reagować w naturalny sposób – za złość, krzyk, płacz zostanie znowu zbite. W ten sposób uczy się je, żeby nic nie czuło. Dziecku pozostaje tylko zaciśnięcie zębów, by nie okazać bólu, czyli wyparcie się samego siebie i identyfikacja z prześladowcą. W przeciwieństwie do dorosłego dziecko nie może sobie recytować z pamięci wierszy, by nie stracić rozumu. Więc pytam Panią, czyje położenie jest gorsze, więźnia obozu koncentracyjnego czy dziecka?

– Przytacza Pani statystyki: 60 procent terrorystów niemieckich okazało się być dziećmi pastorów. Rozumiem zatem, że lepiej, jeśli wychowaliśmy się w rodzinie bijącego alkoholika o niskim statusie społecznym niż w rodzinie bijącego pastora?

– Możliwe, że tak, bo w przypadku pastora dochodzi cały ładunek hipokryzji. Dziecko jeszcze bardziej zmuszane jest do myślenia, że to, co mu się przydarza, jest dobre i święte.

Toż to mały Adolfek, syn państwa Hitlerów

W książce „Zniewolone dzieciństwo. Ukryte źródła tyranii”, która w tych dniach wyszła w Polsce, Alice Miller opisuje, jak postanowiła zająć się biografią Hitlera: „Empatia, to znaczy wczucie się w przeżycia dziecka, ocenianie i rozumienie jego losu, odrzucenie perspektywy dorosłych, jest moim narzędziem podejrzenia, czy potrafię się zdobyć na empatię wobec dziecka, które wyrosło na największego ze znanych mi zbrodniarzy”.

Cytuję Alice Miller wiersz Wisławy Szymborskiej „Pierwsza fotografia Hitlera”:

„A któż to jest ten dzidziuś w kaftaniku?
Toż to mały Adolfek, syn państwa Hitlerów!
Może wyrośnie na doktora praw?
Albo będzie tenorem w Operze Wiedeńskiej?(…)
Dokąd te śmieszne nóżki zawędrują, dokąd?”

– Pani zdaniem już wtedy, kiedy Adolfek był bobasem, było przesądzone, dokąd te nóżki zawędrują? Nie mówię oczywiście o skali poczynań, ale o kierunku rozwoju.

– Tak, jego droga była już wtedy przesądzona. Ojciec go niemiłosiernie bił, codziennie, od urodzenia. Ojciec, pół-Żyd…

– Domniemany pół-Żyd.

– Tak, ale to nie miało znaczenia. Przeciwnie, te niedopowiedzenia, podejrzenia tylko zagęszczały atmosferę. Babka Adolfka ze strony ojca była przez 14 lat utrzymywana przez swojego byłego pracodawcę, Żyda z Grazu, w czasie pobytu u niego zaszła w ciążę. Jej syn Alois został dobrym urzędnikiem celnym, ale domniemanie, że może być Żydem, w jego oczach niweczyło całą pozycję, na którą tak ciężko zapracował. Stąd przecież wzięło się maniakalne przekonanie Hitlera, że trzeba oczyścić Niemcy z żydowskiej krwi, tropiąc ją do trzeciego pokolenia wstecz. Żydzi reprezentowali upokarzaną, dręczoną biciem część jego ja, tę, którą chciał wszelkimi sposobami usunąć z tego świata.

Hitler wychowywał się z ciotką Johanną, siostrą matki, garbatą i cierpiącą na schizofrenię. Jej zachowanie musiało w nim wzbudzać paniczny lęk. Stąd wyrok eutanazji, który jako führer wydał na ludzi chorych umysłowo. Gdy miał jedenaście lat jego ojciec zakatował go niemal na śmierć.

Dziecko kocha rodziców, bo ta miłość jest mu niezbędna do życia. Wypiera gniew, który zamienia się w nienawiść do słabych. Niemcy stały się dla Hitlera symbolem niewinnego dziecka, które chciał obronić. Przed ojcem, przed ciotką.

– A kochająca matka – o jakiej piszą biografowie Hitlera – nic tu nie może pomóc?

– Choć go kochała, nie stanowiła dla niego żadnej podpory, ponieważ nie reagowała, kiedy ojciec go bił. Była zbyt wystraszona. Tak samo chowani byli Adolf Eichmann czy Rudolf Hess. Nie znali współczucia, tak jak dla nich nikt nie miał współczucia, gdy byli dziećmi.

Zwyczajna tresura

W swojej książce Alice Miller zauważa, że ojciec Rudolfa Hessa nie chciał go z pewnością wychować na komendanta Oświęcimia, ale jako gorliwy katolik chciał, biciem i upokorzeniem, wykreować go na misjonarza. Dzieciństwem Eichmanna, który był przymuszany do bezwzględnego posłuszeństwa i zaprzeczania własnym uczuciom, tłumaczy Miller to, że podczas swojego procesu mógł on bez specjalnych emocji słuchać wstrząsających zeznań świadków, kiedy jednak zapomniał wstać przy odczytywaniu wyroku i zwrócono mu na to uwagę, zaczerwienił się ze wstydu.

– Ale faszyzm to nie tylko Hitler, Eichmann czy Hess. Żeby taka ideologia mogła panować, potrzebne było wprzęgnięcie w jej służby dobrych kilku milionów ludzi. Daniel Goldhagen w swojej głośnej książce „Gorliwi kaci Hitlera. Zwyczajni Niemcy i Holocaust” próbuje udowodnić, że każdy zwykły Niemiec mógł się zamienić w oprawcę. Wszyscy byli bici od urodzenia?

– Wszyscy. Hitler nie znalazłby tylu zwolenników, gdyby te dzieci były inaczej chowane. To pedagogika końca XIX i początku XX wieku umożliwiła ludobójstwo. Wówczas w Niemczech powszechnie maltretowano dzieci. Pokutuje to zresztą do dziś, ale rzadko kiedy tresurę zaczyna się tak wcześnie i prowadzi tak systematycznie. Na dwa pokolenia przed dojściem Hitlera do władzy te metody wychowania doprowadzono do perfekcji. Goldhagen pisze, że część oprawców nie była poddana indoktrynacji. Nie potrzebowali jej, ponieważ osoba, która zmuszana jest idealizować upokorzenia zaznane w dzieciństwie, przez całe życie uważa, że kary cielesne są zbawcze. Pamięć ciała zachowuje instrukcje, jak ranić innych. Jestem przekonana, że tylko osoby, które doznały psychicznego i fizycznego okrucieństwa, mogą stać się oprawcami. Co więcej – rodzicie wymierzają kary, nie pamiętając, że byli identycznie karani. To jest istota przymusu powtarzania własnego losu.

Dzieci doktora Schrebera

W swoje książce Miller opisuje, jak wychowywano dzieci według zaleceń Daniela Schrebera, którego książki miały w Niemczech około 40 wydań i przedstawiały system wychowania dziecka od jego przyjścia na świat. Schreber twierdził, że krzyki to tylko fanaberie, przejaw uporu, który stanowczo trzeba złamać. Noworodek miał być poddawany wojskowemu drylowi i bity przy pierwszym płaczu, aż oduczy się płakać. Przytulanie i okazywanie emocji uznawał Schreber za przejaw słabości, który może spaczyć charakter na całe życie. Uczył, jak ćwiczyć dziecko w sztuce rezygnowania. Opisywał sceny z własnego domu, jak to kazał niani położyć sobie dziecko na kolanach, samej jeść gruszkę i nie dać dziecku ani kawałka. Jednak się ugięła, podała kęs gruszki malcowi i została natychmiast zwolniona z pracy.

– Z takich niemowląt wyrastali oprawcy w obozach śmierci – mówi Alice Miller. – Jeden syn doktora Schrebera popełnił samobójstwo, drugi zakończył życie jako chory psychicznie. Miał paranoję. Freud napisał o nim, że żywił homoseksualne uczucia do ojca, ponieważ w jego urojeniach powtarzał się straszliwy lęk przed Bogiem, który go prześladował. A przecież to wcale nie było urojenie, on tak się bał ojca.

– Czy na podstawie różnic w stylu wychowania można wytłumaczyć, dlaczego Niemcy były podatne na faszyzm, a Rosja na komunizm?

– Pewnie tak. Nie wiem, jak w Rosji wyglądało wychowanie. Ale czy zna Pani jakieś inne powody, które by tłumaczyły faszyzm w Niemczech?

– Na ten temat napisano tysiące książek: bezrobocie, poczucie zagrożenia…

– Hitler bezrobocie szybko zlikwidował. Zresztą bezrobocie nie prowadzi do przemocy. Jeśli ktoś tak twierdzi, dyskryminuje ludzi biednych. Znam bezrobotnych rodziców, którzy nie biją dzieci. Geny? Zawsze zdaję genetykom to pytanie: dlaczego akurat 30 lat przed dojściem Hitlera do władzy urodziło się tyle osób ze złymi genami? Przecież to absurd.

Pytam, czy wojnę w Jugosławii też jest w stanie wytłumaczyć na gruncie swojej teorii, i słyszę, że Serbowie wyjątkowo okrutnie wychowują dzieci. Gdy znów próbuję oponować, mówiąc, że może nie jest to jedyne wyjaśnienie, słyszę: – Powtarza mi Pani to, co wszyscy piszą, to niech Pani też to napisze zamiast ze mną rozmawiać.

Przechowane w podświadomości

Alice Miller opowiada o Stalinie, zrodzonym z ojca alkoholika i matki psychotyczki, też strasznie bitym w dzieciństwie.

– Był potem kochany przez miliony i cały czas bał się spisku. A on się bał, że ojciec go zabije. Tak samo Hitler był paranoicznie lękliwy. Jak inaczej wytłumaczyć ten ich strach?

Już nie próbuję wtrącać, że bali się niebezpodstawnie, bo taki los dyktatorów, że często giną wskutek spisku. Alice Miller traktuje swoją teorię jak posłannictwo, nie znosi dyskusji. Choć jestem wyjątkowo zgodnym rozmówcą – tak jak ona uważam, że pierwsze trzy lata życia decydują o naszym życiu, że nie wolno dzieci bić, że to bici biją. Nie wydaje mi się tylko, że świat można wytłumaczyć za pomocą jednej teorii.

– Mao Zedong był niemiłosiernie chłostany przez ojca, który mówił: „Muszę z ciebie zrobić mężczyznę”. Mao do końca życia idealizował ojca i wymordował 30 milionów ludzi. Niech Pani mi to wytłumaczy innymi czynnikami, z całym szacunkiem dla socjologii.

W domu Ceusescu była straszna bieda. W jednej izbie dziesięcioro dzieci, ojciec alkoholik. Rodzice nazwali go Nicolae, zapominając, że jednemu synowi już wcześniej dali to imię. Był bardzo bity. Któregoś razu, a miał wtedy 13 lat, poszedł na dworzec w Bukareszcie ukraść walizkę. Złapali go, a że w walizce było pełno literatury marksistowskiej, posadzili go w więzieniu z politycznymi. Tam poznał swoich przyszłych partyjnych towarzyszy. Zdobył ich szacunek, gdyż ochoczo mordował koty, które były więzienną plagą.

– Jeżeli maltretowane dziecko ma przetrwać – tłumaczy Alice Miller – musi wyprzeć wiedzę o tym, co się z nim dzieje. Ale wspomnienia ukryte w podświadomości skłaniają je do powtórzeń. To co Ceaisescu przeżył w dzieciństwie, zaaplikował całej Rumunii. Wprowadził tam straszną biedę i zakaz spędzania płodu.

Zupełnie inaczej był wychowany Gorbaczow – w rodzinie, która dawała dzieciom miłość. Kiedy jego ojciec się dowiedział, leżąc ranny w lazarecie, że syn nie chodzi do szkoły, bo nie ma w co się ubrać, kazał żonie sprzedać owce i kupić mu buty i wiatrówkę. Nie jest przypadkiem, że Gorbaczow nie trzymał się władzy za wszelką cenę.

Jedno z amerykańskich pism spytało mnie, czy dzieci z Kosowa nie staną się w przyszłości mordercami. Myślę, że nie. Przecież matki trzymają je w ramionach, cały świat chce im pomóc. One swoje przeżycia mogą przerobić, uzewnętrznić, przelać na papier.

– Austriacki pisarz Peter Handke zatrwożył swoich czytelników i przyjaciół, opowiadając się po stronie Miloszevicia. Pisze Pani o ciężkich doświadczeniach Handkego z dzieciństwa. Czy łączyłaby Pani te fakty?

– Możliwe, ale nie chcę mówić o trudnych sprawach żywych.

Na wykładzie Alice Miller opowiadała o badaniach nad maltretowanymi dziećmi rumuńskimi.

Tomografia komputerowa wykazała zmiany w ich mózgach. Partie mózgu odpowiedzialne za kontrolę emocji były o 20-30 procent mniejsze niż u innych dzieci, co naukowcy wyjaśniają niszczeniem połączeń nerwowych przez hormony wydzielane w stresie.

– Małpy hodowane przez atrapy są agresywne i nie umieją dbać o potomstwo – mówiła. – Dlaczego sądzić, że te same prawa nie dotyczą potomstwa człowieczego?

Przytaczała badania nad 400 Niemcami, którzy działali w ruchu antynazistowskim bądź ratowali Żydów. Stwierdzono, że jedynym elementem odróżniającym ich od nazistów był sposób wychowania. W domach przyszłych antynazistów kary cielesne były rzadkie i związane z konkretnym przewinieniem. U oprawców ojciec sięgał po pas nie wtedy, kiedy dziecko zawiniło, ale kiedy był pijany albo rozdrażniony.

Świadek może pomóc

– Nie tylko Hitler miał traumatyczne relacje z ojcem. Podobnie było z Brunonem Schultzem albo Franzem Kafką. Co decyduje, czy cierpienie dziecka przetworzy się na literaturę, na zadawanie cierpienia innym czy na akty autodestrukcji? Czy ten decydujący moment też sytuuje Pani w dzieciństwie?

– Jeżeli w domu dziecko pozna coś innego niż okrucieństwo, to nie stanie się Hitlerem. Wystarczy, że będzie ktoś, kogo nazywam świadkiem pomocnym albo pomocnikiem „ to może być starsza siostra, brat, babcia, ktoś, kto lubi dziecko – by nie stało się zbrodniarzem. Także dorosłym pomóc może poznanie człowieka oświeconego, przyjaznego. Kafka miał bardzo ciężkie dzieciństwo, ale w wieku dojrzewania nawiązał serdeczny kontakt z siostrą, która go kochała, rozumiała, popierała. Dlatego nie stał się zbrodniarzem. Ale umarł na gruźlicę w wieku 40 lat. Dlaczego?

– Chce Pani powiedzieć, że gruźlica to autoagresywna choroba?

– Prawdopodobnie tak było w tym przypadku. Milena, jego przyjaciółka w ostatnich latach życia, go rozumiała, ale to go nie uratowało, co mnie dziwi. Może dlatego, że nie wystarczy rozumieć obecnie życia, trzeba zrozumieć, co się stało w dzieciństwie. Kafka napisał do ojca list, w którym opisywał swoje cierpienia (drukowany pośmiertnie), i błagał matkę, by go ojcu przekazała, sam nie miał odwagi. Matka nigdy tego nie zrobiła. To znaczy, że cierpienie syna jej nie interesowało.

Ojciec Dostojewskiego był okrutny, zabijał poddanych. Ale matka go bardzo kochała. Dostojewski nie stał się zbrodniarzem, miał za to epilepsję.

Świadek może pomóc, sprawić, że dziecko stanie się artystą, poetą, pisarzem. Żeby jednak naprawdę wyzdrowiało, musi przy czyimś wsparciu przypomnieć sobie wyparte doświadczenia z dzieciństwa, uprzytomnić sobie, jaką krzywdę mu zadano. Świadków poznanych w okresie dorosłości nazywam świadkami oświeconymi i piszę swoje książki w nadziei, że ta grupa się poszerzy. Kierowana tą samą nadzieją daję też Pani ten wywiad.

Stopniowo coraz lepiej

– Pani słowa są bardzo ważne w Polsce, gdzie poseł partii chrześcijańskiej publicznie chwali się, że bije własne dziecko, a w telewizji ktoś opowiada z przekonaniem, że sam był bity i wyrósł na porządnego człowieka, więc tak też wychowuje córkę. Ale czy przeczytanie książki lub wywiad może pomóc, skoro dziecięce przeżycia są zepchnięte głęboko w podświadomość?

– Tak. Kiedyś w Londynie przyszedł do mnie po wywiadzie czarny student i powiedział, że był maltretowany fizycznie i seksualnie. Zapytałam, skąd to wie, bo bardzo często dzieci wypierają takie przeżycia. On się dowiedział o tym z moich książek, wcześniej wzrastał w przekonaniu, że to, co z nim robiono, mieściło się w naturalnym porządku świata.

– Wiek XX, wiek Holocaustu, to wiek wyjątkowo okrutny, a przecież dzieci cywilizacji zachodniej traktowano generalnie lepiej niż w poprzednich wiekach.

– Naprawdę Pani uważa, że dzieci były wychowywane w trosce i szacunku?

– Nie wszystkie, ale jednak nie tak okrutnie jak wcześniej. O metodach stosowanych w XVIII wieku można przeczytać w książce „Czarna pedagogika”, na którą się Pani powołuje. Potem było stopniowo coraz lepiej. Bunt lat 60 obrodził w społeczeństwie amerykańskim i zachodnim liberalnymi metodami wychowawczymi, relacje zaczęto opierać na miłości, a nie na posłuszeństwie.

– Często myli się zaniedbanie z wolnością. Wiele dzieci zostało wtedy zaniedbanych.

– Ale też spora jest liczba dorosłych wychowanych na podręcznikach dobrodusznego, permisywnego Spocka. Czy świat stał się od tego lepszy?

– Dzieci wychowane z szacunkiem nie pójdą zabijać mniejszości narodowych, o tym mogę zapewnić. W Niemczech metody wychowawcze bardzo się zmieniły i odmieniło to społeczeństwo. Uważam, że największy wpływ wywarli Amerykanie stacjonujący tam od wojny. Oni pokazywali inny styl, rozbijali utarte poglądy.

Miałam w Niemczech pacjentkę, której matka była nazistką. Jechała z nią zaraz po wojnie pociągiem, czarny Amerykanin chciał dać dziewczynce czekoladkę, matka zabroniła ją przyjąć. Powtarzała: „Jak mogła zwyciężyć armia, której oficerowie trzymają nogi na stole”. Niemcy byli przekonani, że tylko surowe wychowanie pozwoli wygrać wojnę, a następne pokolenie już nie miało powodu w to wierzyć.

We wszystkich swoich książkach Alice Miller powtarza, że zawsze jest adwokatem dziecka, które widzi w pacjencie. W książce „Pamięć wyzwolona. Jak przerwać łańcuch toksycznego dziedzictwa” zarzuca dorosłym, że wykorzystują dziecko jako zbiorniki niechcianych emocji, protezy zaburzonego poczucia wartości, przedmiot władzy i przyjemności. Freudowi zarzuca, że przypisuje dziecku instynkty: seksualne i agresji, oskarżył bezbronne dziecko, a stanął w obronie dzierżących władzę rodziców. W książce „Dramat udanego dziecka. Studia nad powrotem do prawdziwego Ja” rodzicom przypisuje odpowiedzialność za perwersje seksualne dzieci, ich nerwice natręctw, alkoholizm czy depresje.

– Czy to nie okrucieństwo – pytam – oskarżanie rodziców, którzy przecież strasznie cierpią, widząc, co dzieje się z ich dziećmi chorymi na anoreksję czy depresję?

– A Pani naprawdę sądzi, że decydują złe geny?

– Sądzę, że choroba psychiczna może być skutkiem defektu mózgu. Morderca może mieć wrodzone zaburzenia mózgu, które powodują, że nie czuje empatii, nie jest w stanie wyobrazić sobie, co dzieje się z drugim człowiekiem.

– Przychodzimy na świat z jakimiś skłonnościami, talentami, mamy też za sobą historię dziewięciu miesięcy, ale to, co się dzieje z nami dalej, zależy od środowiska, czyli na początku – od rodziców. Ja im chcę pomóc, a nie oskarżać. Próbuję ich informować, żeby im dać szansę. Tylko musząc przejść przez ból ujawnienia tego, co sami przeżyli w dzieciństwie, i co oddają swoim dzieciom. To mają mi za złe.

– Znam rodzinę, gdzie ojciec ostro bił dzieci, powtarzając przy tym, że „prawdziwy mężczyzna nie płacze”. Jeden syn został wybitnym działaczem społecznym, drugi alkoholikiem. Nie chcę przez to powiedzieć, że należy bić dzieci, żeby produkować działaczy społecznych, tylko że losy bitych dzieci nie są może aż tak przesądzone.

– Wrodzone talenty mogą tu grać dużą rolę.

– Ameryka żyje sprawą masakry dokonanej przez dwóch uczniów w Littleton. Obaj pochodzili podobno z rodzin liberalnych, otwartych, szanujących podmiotowość dziecka.

– To nieprawda. Śledzę tę sprawę w Internecie. Tam jest głęboka patologia. To rodzice twierdzą, że wszystko było u nich w porządku. Jak oni mogą tak mówić, skoro jeden z tych chłopców opowiadał, że chce wybić całe miasto? Jak rodzicie mogą nie słyszeć, co mówi ich dziecko?

– Czy jest Pani za penalizacją bicia dzieci?

– Stanowczo tak.

W furii i na zimno

Po rozmowie z Alicją Miller byłam umówiona na kolację w gronie przyjaciół. Zaczęłam rozmowę o biciu. W gronie czterech osób byłam jedyną, która nie była bita jako dziecko. Moją przyjaciółkę biła matka. Znam ją, charakterna pani, ale w dobrym stylu dystyngowanej damy.

– Tłukła mnie z furią, z całej siły, za drobne przewinienia, za spóźnienie, pyskowanie, a potem obiecywała prezenty, kupowała mi nowe sukienki. Do tej pory, jak mama mówi, że mi coś kupi w prezencie, to cała sztywnieję.

Przyjaciółka uderzyła swojego syna tylko raz w złości. On jej to do tej pory przypomina i ona do tej pory to rozpamiętuje.

Gdy podsumowałam: „Troje bitych dzieci na czworo”, znajomi zaczęli się wycofywać. „Nie, nie, ja po prostu dostawałem jakieś klapsy – powiedział ten, który chwilę wcześniej przyznał, że spuszczano mu lanie pasem. A drugi próbował mnie przekonać, że był lepiej bity, bo nie w furii, ale następnego dnia, na spokojnie. Powiedziałam, że zdaniem Alice Miller właśnie takie bicie sieje największe spustoszenie w psychice dziecka, bo żeby przyjąć obraz sprawiedliwie karzącego ojca, musi ono zatracić kontakt ze swoim bólem i gniewem. – To prawda – wyznał – pamiętam te noce przerażenia i od rana oczekiwanie na głos ojca: „Marku, proszę cię na chwilę do mnie”. Chwilę potem Marek dodaje, że przecież nie da się chować dzieci (ma ich dwoje) bez klapsów. Gdy oponuję, pyta: – I nigdy nie masz ochoty przylać swoim dzieciom? Odpowiadam przecząco, a on patrzy na mnie z niedowierzaniem.

Dlaczego jesteśmy ulegli? Źródła bierności wobec tyranii.

Kimkolwiek są i jakkolwiek potworne są ich przestępstwa, w głębi każdego dyktatora, masowego mordercy czy terrorysty tkwi poniżone niegdyś przez opiekunów małe dziecko, które przeżyło tylko dzięki zupełnemu zaprzeczeniu doświadczanym przez siebie krzywdom, uczuciom i bezradności. Jednakże owo zaprzeczenie rodzi w ofiarach pustkę wewnętrzną. W efekcie większość z nich nigdy nie rozwija zdolności do normalnego, ludzkiego współczucia i dlatego nie ma żadnych skrupułów, lub tylko znikome, by niszczyć życie – innych lub własne, z noszoną w środku pustką.

W mojej opinii, jak i na podstawie moich badań nad historiami dzieciństwa najbardziej bezwzględnych dyktatorów jak Hitler, Stalin, Mao Tse Tung bądź Ceausescu, twierdzę, że terroryzm w ogóle, a w szczególności ostatnie, przerażające ataki na USA są makabrycznym lecz ścisłym odzwierciedleniem cierpienia, jakie pod szyldem dobrego wychowania spotyka miliony dzieci na świecie. Niestety, społeczeństwo udaje, że tego nie widzi. Horrory przemocy terrorystycznej możemy oglądać na ekranach telewizorów. Jednak domowe horrory, w jakich dorasta mnóstwo dzieci, bardzo rzadko są ukazywane w mediach. Dlatego też większość ludzi pozbawiona jest informacji o głównym źródle nienawiści na świecie. Publicznie spekuluje się na temat politycznych, religijnych, ekonomicznych czy kulturowych przyczyn przemocy, jednak spekulacje te błądzą w mroku, ponieważ jej główny powód wciąż pozostaje ukryty: stłumienie i następujące po nim zaprzeczanie wczesnodziecięcej, prawomocnej wściekłości, które przeradza się w nienawiść napędzającą rozliczne ideologie.

Na całym świecie i bez względu na czasy – w Serbii, Rwandzie czy Afganistanie – nienawiść pozostaje nienawiścią, a wściekłość wściekłością. Emocje te są zawsze pokłosiem bardzo silnych uczuć, jakimi reagowaliśmy na zranienia i krzywdy doznawane w dzieciństwie oraz normalnych reakcji naszego ciała, któremu zabroniono bezpiecznej ekspresji siebie. Nikt nie przychodzi na świat z pragnieniem niszczenia i śmierci. Każdy noworodek, niezależnie od kultury, religii czy pochodzenia etnicznego potrzebuje bezwarunkowej miłości, ochrony, troski i szacunku. Takie są jego biologicznie założenia. Jeśli zaznaje maltretowania wskutek okrutnych metod wychowania, rozwinie w sobie bardzo silną nienawiść i pragnienie zemsty. Będzie parł do niszczenia innych lub samego siebie (lub obie opcje na raz), ale zawsze będzie to wynik jego wczesnej historii życia, a nigdy wrodzonych wad czy genów. Teorie o destruktywnych genach są współczesną wersją bajek o „diabelskim nasieniu” sugerujących istnienie złych ze swej natury dzieci, które muszą być karane i bite, żeby były miłe i grzeczne.
(…)
Wszystkimi możliwymi sposobami musimy rozpowszechniać te wiedzę – wiedzę, że przez poniżanie i wykorzystywanie naszych małych dzieci nieuchronnie tworzymy i użyźniamy glebę, z której wyrasta przemoc i śmierć.

Nowe prawo, chroniące niemowlęta przed przemocą domową, jak to, którego wprowadzenie w Szwecji znacznie zmniejszyło przestępczość w tym kraju, przyniesie bez wątpienia zasadnicze zmiany w każdym społeczeństwie – jeśli nie natychmiast, to w ciągu 20 lat, kiedy dorosną nigdy nie krzywdzone dzieci, które nie będą zainteresowane przemocą i wywoływaniem wojen.
Alice Miller (2001) „Źródło horroru w kołysce”

Czy w tej sytuacji możemy się dziwić, że podobnie wygląda sytuacja społeczeństwa, całkowicie poddanego władzy polityków i dążącego – niczym Wielki Brat – do totalitarnej kontroli nad obywatelami systemu państwowego?

Przez krótką chwilę cieszyliśmy się humanitarnymi prawami obywatelskimi, nota bene permanentnie łamanymi, a przynajmniej zagrożonymi przez różnego rodzaju władze, lecz już coraz bardziej widoczna staje się  tendencja do wprowadzania wręcz totalitarnego systemu kontroli. Jeszcze krócej z humanitarnych praw cieszą się dzieci, którym (z wielkimi oporami) przyznano prawo do życia bez bicia dopiero w latach 80. XX wieku, i to tylko w nielicznych krajach. Te przywileje są tak kruche, że w każdej chwili możemy je utracić na rzecz stale czającej się gdzieś w mroku tyranii.

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego tyrania wciąż się odradza?

Kończymy kolejną z niezliczonych, krwawych wojen, zamykamy w więzieniach nielicznych zbrodniarzy wojennych, którzy byli na tyle głupi, że dali się złapać lub zostali rzuceni na pożarcie przez swoich mocodawców i naiwnie się cieszymy, że wreszcie nastał pokój i że wreszcie będzie można żyć w harmonii. Czasem ktoś rzuci pytanie, jak to w ogóle jest możliwe, że ci wszyscy sympatyczni i uroczy sąsiedzi, od dziesięcioleci zgodnie współżyjący na danym terenie, mogli w jednej chwili zamienić się w dzikie, krwiożercze, przerażające bestie, ale nie potrafimy znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi ani sposobu zaradzeniu złu.

Problem polega na tym, że zawsze dostrzegamy i próbujemy leczyć objawy zamiast poszukać przyczyn i je usunąć. Dopóki nie dobierzemy się do korzeni zła i nienawiści, nie osiągniemy niczego.

Nie jest prawdą, że człowiek jest zły z samej swojej natury i że nic nie można na to zaradzić. Psychoterapeutka Alice Miller już wystarczająco dawno odkryła i ogłosiła światu, jakie są prawdziwe przyczyny ludzkiego okrucieństwa i co należy zrobić, by położyć temu kres. Kolejne bombardowania „złych krajów” ani zamykanie okrutników w więzieniach nie zmienią sytuacji.

Zmienić należy system rodzinny, bo przyczyny zła lęgną się właśnie w domu rodzinnym, a nie na poligonie.

Richard Dawkins twierdzi, że religie są źródłem wszelkiego zła, bo produkują terrorystów. W pewnym sensie ma rację, ale samo zlikwidowanie religii nic nie zmieni, dopóki nie zmieni się mentalność każdego z nas.

Zastanówmy się, jak i dlaczego religie (i nie tylko religie) to robią?

Nad ponad połową świata przejęły władzę dwie potężne religie monoteistyczne: chrześcijaństwo i islam i to właśnie z nich wywodzi się największa patologia społeczna. Cechą charakterystyczną tych religii jest mająca swe źródła w patriarchacie „hierarchia dziobania”.

System patriarchalny zaczyna się od boga-ojca, męskiego, straszliwego, mściwego, karzącego, władającego piekłem i wieczystymi karami, siedzącego na samym szczycie i dziobiącego wszystkich, którzy są niżej i którzy są słabsi. Starotestamentowy bóg bezlitośnie poniewiera wszystkimi, którzy… nie są bogiem. Pod bogiem jest ojciec, męska „głowa rodziny”, który dziobie żonę i dzieci. U boku ojca siedzi matka, która jest dziobana przez ojca, ale może na równi z nim dziobać dzieci i innych słabszych od siebie. Rodzice nie dziobią swoich rodziców, bo chroni ich IV przykazanie. Dzieci mogą skopać psa lub słabszego (siostrę/brata, kolegę, inwalidę).

Ojciec bywa dziobany przez swojego szefa, policjanta, polityka… ale raczej stara się to ukrywać przed rodziną i znajomymi.

Taka piramida rodzi frustrację we wszystkich, może z wyjątkiem boga, który jest poza zasięgiem dziobów i dziobania.

Tak jak bóg jest terroryzujący i karzący, tak i rodzice, a szczególnie ojciec, mają władzę i uprawnienia, żeby tyranizować, upokarzać i zamieniać w piekło życie dzieci i podobnie jak bóg jest bezkarny, tak i oni mają społeczne przyzwolenie na okrucieństwo. „Sprawa rodzinna”: to hasło do niedawna uniemożliwiało wszelką interwencję policji, gdy sąsiedzi donosili, że w mieszkaniu obok dochodzi do przemocy. Bity dorosły, gdy został napadnięty w domu lub na ulicy, miał prawo wezwać policję, ale maltretowana żona i dzieci zostały tego prawa całkowicie pozbawione.

Bicie w rodzinie przez wieki było „świętą krową”, która nie podlegała żadnym uregulowaniom prawnym. Politycy i policjanci również byli bici jako dzieci, uważali więc, że to jest normalne i że tak musi wyglądać życie rodzinne. Nie tylko uważali to za normalne, ale wręcz za konieczne, gdyż, jak wierzyli, bez bicia nie da się wychować dziecka na porządnego człowieka.

Bite dziecko nie miało żadnych praw. Przede wszystkim nie miało prawa do protestu, a okazywanie złości była zbrodnią karaną szczególnie surowo. Złość została uznana za najgorszą rzecz, jaka istnieje na świecie. Inną powinnością dziecka było bezwarunkowe wybaczanie. Rodzic mógł przekroczyć wszelkie granice okrucieństwa, ale nigdy nie był uznany za złego. Złe – i przez wszystkich potępiane – było dziecko, jeśli okazało złość, a szczególnie, jeśli nie wybaczyło (i nie wyparło z pamięci) tego, co mu zrobili rodzice.

Bycie na dole „hierarchii dziobania” wiąże się też z koniecznością odstępowania wszelkich przywilejów tym, którzy byli wyżej, na przykład nielubianej cioci, która przyszła z wizytą. Gdy ciocia wkraczała w drzwi następował koniec rozwalania się w ulubionym fotelu lub na kanapie, oglądania telewizji w salonie, słuchania radia lub innych, radosnych harców. Trzeba było dla cioci zwolnić wygodny i ulubiony mebel, wyłączyć telewizor i usiąść cicho a kącie. Sprzeciw lub jakikolwiek przejaw niegrzeczności wobec cioci był traktowany jak zbrodnia i jeśli kara nie została wymierzona od razu, można było być pewnym, że i tak będzie nieuchronna.

Wychowywanie dzieci w naszej cywilizacji przypomina raczej pełną przemocy i okrucieństwa tresurę. „Dobrze wychowane” dziecko reaguje na dyskretne spojrzenie rodzica, bo wie, że jeśli nie zrobi tego, czego się od niego oczekuje, spadną na nie gromy. A rodzic jest dumny ze swoich sukcesów wychowawczych, więc chwali się w towarzystwie, jaką to ma grzeczną córeczkę – wystarczy jedno spojrzenie i ona już wie, że zrobiła coś nie tak.

Inną metodą jest zawstydzanie. Matka wprost „płonie ze wstydu” lub „zapada się pod ziemię” z zażenowania, po czym cała w pąsach przeprasza wszystkich, że ma tak niewychowanego bachora, który ją kompromituje.

Szczytem okrucieństwa są kary cielesne, wręcz zalecane przez Biblię i dawne podręczniki dla rodziców. Większość z nas doświadczyła takiego traktowania, czy można się więc dziwić, że ustępujemy, wycofujemy się i nie bronimy swoich nawet najoczywistszych praw? Jak możemy zachowywać się asertywnie, gdy każdy sprzeciw, nawet najbardziej uzasadniony, traktowany był jak zbrodnia i natychmiast karany biciem, upokarzaniem i zawstydzaniem?

Skutki tego są tragiczne. Nawyk ustępowania „silniejszemu” staje się automatycznym odruchem, więc nawet nie zauważamy, kiedy robimy bez szemrania wszystko, co władze nam każą.

Ludzie robią dobrą minę do złej gry, zakłamując samych siebie, że mieli cudownych rodziców i bajkowo szczęśliwe dzieciństwo, że są silni, pewni siebie i asertywni, ale niewyrażona złość i skrywane poczucie upokorzenia tlą się pod spodem, gotowe wybuchnąć w każdej chwili w niekontrolowany sposób. Czasem atakujemy bez powodu – bo się nam zdawało, że ktoś krzywo patrzy albo miał coś na myśli. Zamiast spytać, czy rzeczywiście i wyjaśnić nieporozumienie w sposób cywilizowany, skaczemy sobie do oczu wykrzykując urojone zarzuty. Wystarczy komuś delikatnie zwrócić uwagę na jakiś błąd lub niedoskonałość, żeby ten skoczył krytykującemu do gardła niczym harpia i totalnie zmieszał go z błotem. Nie raz doznałam wręcz szoku, gdy różne osoby, które nierzadko miałam za przyjaciół, rzucały się na mnie z dziką furią, po czym wychodziły trzaskając drzwiami lub przestawały się do mnie odzywać. Uraziłam w jakiś sposób czuły punkt tych ludzi, nie mając o tym nawet pojęcia.

Nic więc dziwnego, że między ludźmi stale wybuchają wojny. Od małych wojenek w domu i pracy (trzeba przecież ustalić „hierarchię dziobania”), poprzez wojny w parlamencie, aż do wojen światowych. Gdzieś przecież trzeba tę złość wyładować. Najlepiej znaleźć kozła ofiarnego: jakiś naród, który jest „gorszy”, „niewłaściwą” religię, niesłuszną ideę, którą trzeba zetrzeć z powierzchni ziemi lub cokolwiek innego, co usprawiedliwi agresję i nienawiść. Skoro nie możemy zemścić się na naszych rodzicielskich oprawcach musimy znaleźć obiekt zastępczy, na który skierujemy całą swoją skumulowaną przez długie lata i niewyrażoną złość oraz frustrację.

Jeśli nie zrobimy czegoś ze swoją złością będziemy chorować. Stłumiona i niewyrażona złość przejawia się w postaci różnych stanów zapalnych, np. gardła, jeśli nie wolno nam było „pyskować” i musieliśmy w milczeniu wysłuchiwać pełnych wściekłości rodzicielskich tyrad lub zapalenia nerwów, gdy w rodzinie zupełnie brakowało wzajemnego porozumienia. Co wiec zrobić z tymi „złymi” emocjami? Na pewno nie należy ich w sobie dusić. Ale to jest temat na osobną notkę.

Linki powiązane:

Strona Koniec milczenia a na niej artykuły Alice Miller oraz artykuły innych autorów

Mój tekst Wybaczanie

I wstrząsający wywiad z „Wysokich obcasów”: Mamo, odkryj kołdrę

Psychoanaliza a psychopatia czyli P.S. do poprzedniego wpisu

Obywatel przypomniał mi, że myślenie zaprezentowane w poprzednim wpisie zostało uprawomocnione przez naukową (wciąż wykładaną na uczelniach) psychoanalizę: doktor Freud dokonał wiekopomnego odkrycia, że dzieci rodzą się złe i wodzą na pokuszenie (również seksualne) swoich dobrych i niewinnych rodziców, więc trzeba je przykładnie karać (ups, przepraszam, wychowywać). Tak więc jeśli psychopatyczny ojciec tłucze swoje bezbronne dzieci, to ma na to przyzwolenie nie tylko biblijnego Boga Ojca, ale i nauki. Jeśli wykorzystuje córeczkę w kazirodczym związku, to tylko dlatego, że to ta mała kusicielka go uwiodła. To dzieci są winne! Przecież są złe! A lanie robi im dobrze, bo dzięki temu stają się dobre.

Z teorii freudowskiej wywodzi się analiza transakcyjna Erica Berne’a, który wykombinował sobie, że jeśli żona jest bita i gwałcona przez psychopatycznego męża, to jest to jej wina, ponieważ to ona go prowokuje, a on tylko zaspokaja jej chore i perwersyjne potrzeby emocjonalne. Znaczy – to on jest jej ofiarą, bo to ona czerpie z tej „gry” psychologiczną korzyść. Inni nieszczęśliwi i znerwicowani ludzie otrzymują tam podobną pomoc i uczą się, jak nie być podłymi draniami, wodzącymi na pokuszenie niewinnych sadystycznych oprawców.

Ludzie!!! Na jakim świecie my żyjemy?

Jak dobrze, że Bogini zesłała na ten padół łez Alice Miller, która miała czelność wystąpić przeciwko temu horrorowi. Nie muszę chyba wyjaśniać, że ta bohaterska kobieta zbiera tęgie cięgi od wszystkich obrońców tradycyjnego modelu społeczeństwa.

Dopisek z ostatniej chwili: mam najnowsze wydanie książki Erica Berne’a „W co grają ludzie” i jak tylko zapoznam się z głównymi różnicami między wcześniejszą, a obecną wersją omówię tu kilka „gier” wyjaśniając, na czym polegają nadużycia freudyzmu i jego nowszych odłamów.

Rozważań o dekalogu oraz karzącym Jahwe ciąg dalszy

Czy nie lepiej byłoby, zamiast tępić zło, szerzyć dobro? – Antoine Saint-Exupery

Jak zwykle życie dopisało komentarz do moich rozważań (patrz: poprzednia notka). Włączyłam radio TokFm i słyszę rozmowę o narkotykach. Działaczka organizacji, zajmującej się udzielaniem profesjonalnej pomocy osobom uzależnionym wyraziła w niej swoje rozżalenie niezrozumieniem problemu przez polityków oraz prawodawców, którzy prześcigają się w stanowieniu coraz bardziej restrykcyjnego prawa, co paradoksalnie, zamiast do rozwiązania problemów, prowadzi do jeszcze większych kłopotów. Jeśli karze się ludzi nawet za posiadanie znikomych ilości narkotyków „na własne potrzeby”, jeśli (jak w czasach stalinowskich) żona donosi na męża na policję, że znalazła u niego kilka gramów amfetaminy (autentyk!), to jak możemy zaradzić złu? Młodzi ludzie, zamiast szukać życzliwej i pełnej zrozumienia pomocy u specjalistów, ukrywają swoje kłopoty nawet przed lekarzami, w obawie, że ci złożą na nich donos na policję. W tej sytuacji jedynym przyjacielem osoby uzależnionej staje się diler, a nie ktoś, kto naprawdę chce i może jej pomóc.

Polska jest krajem, posiadającym najbardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe w Europie, ale jak stwierdził gość audycji – „nie ma żadnego powodu, żebyśmy musieli mieć w Polsce takie prawo”. Przypomnę, że podobnie restrykcyjne jest nasze prawo dotyczące aborcji, a nawet badań prenatalnych i zapłodnienia in vitro.

Naprawdę nie ma powodu, abyśmy musieli mieć takie prawo?

Otóż jest jeden: w naszym kraju rządzi kler, a posłuszna mu fanatyczna prawica zastraszyła skutecznie polityków wszystkich frakcji, włącznie z lewicą, nie mówiąc o (rzekomych) liberałach. Nic więc dziwnego, że obowiązuje u nas prawo, będące tylko trochę unowocześnioną wersją dekalogu. Wiadomo, za jakie przestępstwo jaka kara, ale nie ma żadnych nowoczesnych programów resocjalizacyjnych. Jednak dla fundamentalistów nawet tak surowe kary to wciąż za mało. Zupełnie niedawno pewien pełen zapału do zbawiania świata minister próbował wprowadzić do szkół pruską dyscyplinę, a inna grupa domagała się całkowitego zakazu aborcji, nawet gdy wiadomo, że ciąża musi zakończyć się śmiercią matki. Dla ludzi myślących jest oczywiste, że śmierć matki oznacza również pewną śmierć płodu, a więc zamiast chronienia życia mamy tu do czynienia z jego przeciwieństwem. Nazywanie takich akcji „obroną życia” jest więc skrajną hipokryzją i pełnym przewrotności stawianiem sprawy na głowie.

Czy zakazy i kary sprawiły, że zwalczane zjawiska znikły z życia? Czy rozwiązaliśmy skutecznie jakiekolwiek problem? Czy aborcja przestała istnieć? Czy znikły narkotyki i narkomani?

Nie! A nawet wręcz przeciwnie…

I nie znikną! Tak długo, dopóki będziemy nastawieni na karanie, represjonowanie i potępianie jakichkolwiek zjawisk czy osób nie rozwiążemy ani jednego problemu. Radą na większość nękających społeczeństwa kłopotów jest zrozumienie i pełna życzliwości, a przy tym profesjonalna pomoc.

„Bóg” Jehowa nie jest przyjacielem ludzkości, a jego celem nigdy nie było zaprowadzenie w świecie rządów dobra ani miłości. Kto nie wierzy, niech się przez chwilę uczciwie zastanowi, jakie rezultaty przyniosło stosowanie tych wszystkich surowych kar, obowiązek przestrzegania drakońskiej dyscypliny w szkołach, zamykanie za byle co w poprawczakach i więzieniach oraz stosowanie innych środków przymusu. Wygląda na to, że prawodawcy osiągnęli efekty odwrotne od deklarowanych.

Pruskie szkoły wyprodukowały i wypuściły w świat faszystów, ślepo oddanych swoim autorytetom, gotowych bezrefleksyjnie wykonywać najokrutniejsze rozkazy przełożonych i bez najmniejszego śladu wyrzutów sumienia wysyłać na okrutną śmierć miliony bezbronnych ludzi. Przytułki i szkoły przyklasztorne stały się miejscem przerażających pedofilsko-seksualnych nadużyć, a nawet tortur i mordów, o czym niedawno z prawdziwą zgrozą pisała brytyjska prasa, a zakaz posiadania narkotyków, jak każda bez wyjątku prohibicja, utuczył bezwzględne mafie i cynicznych dyktatorów.

Dziś już niby wszyscy doskonale wiemy, że kary, zwłaszcza drakońskie, nie przynoszą oczekiwanych rezultatów, ale po wiekach bezwzględnego stosowania „boskiego” prawa zło rozrosło się tak bardzo, że świat nie nadąża z budowaniem coraz większych i coraz lepiej strzeżonych więzień i nie radzi sobie z problemem zapewnienia bezpieczeństwa pracującym w nich strażnikom.

I tylko z rzadka dają się słyszeć nieśmiałe głosy, że najwyższy czas zawrócić z tej obłąkańczej ścieżki, która zamiast do dobrego, prowadzi do jeszcze gorszego.

Zamiast wydawać coraz większe góry pieniędzy na zbrojenia, więzienia oraz przemyślne urządzenia do kontrolowania i permanentnej inwigilacji ludzi, lepiej skupić się na edukacji i mądrym pomaganiu potrzebującym.

Gdyby te wszystkie pieniądze przeznaczyć na pomoc psychologiczną oraz edukację najbiedniejszych, gdyby zacząć uczyć ludzi godnego traktowania oraz pełnego szacunku i miłości wychowywania własnych dzieci, świat zacząłby wreszcie być miejscem nadającym się do życia. Nikt nie czułby potrzeby „znieczulania się” się używkami ani nie znajdowałby przyjemności w krzywdzeniu bliźnich. Osoba, którą kochano i szanowano w dzieciństwie, kocha i szanuje innych. I na odwrót – ktoś, kogo poniżano i bito odczuwa potrzebę odegrania się na innych za upokorzenia, których wcześniej sam doznał.

Jedynymi, naprawdę skutecznymi programami resocjalizacyjnymi dla więźniów okazały się te, które uczą miłości i łagodności. Ponieważ ludzie ci nie zaznali w całym swoim życiu ani miłości, ani szacunku, nie potrafią kochać i szanować innych. Oni się po prostu ich boją i nikomu nie ufają. Dlatego psychologowie wpadli na pomysł, żeby powierzyć ich opiece bezpańskie psy, równie nieszczęśliwe i nikomu niepotrzebne, jak oni sami. I stał się cud: więźniowie zaopiekowali się zwierzakami z wielką troską, a nawet czułością, wykąpali je i wyczesali, odpchlili, a następnie pod okiem instruktora wyszkolili na przewodników niewidomych. Kiedy przyszła pora rozstania się z podopiecznymi i oddania ich nowym właścicielom, więźniowie ze zdumieniem odkryli, że pokochali te psiaki szczerym uczuciem. Jeden z więźniów wychował całą gromadę osieroconych od urodzenia szczeniąt, co wymagało naprawdę dużego poświęcenia i karmienia ich nawet w nocy. Pożegnanie było naprawdę wzruszające, a twardzi i okrutni dotąd mężczyźni płakali szczerymi łzami. Wyznali potem, że pierwszy raz w życiu poczuli w sercu miłość i że pierwszy raz sami byli kochani.

Podobne rezultaty dało ujeżdżanie dzikich mustangów, ratowanie bezpańskich kotów, a w końcu opieka nad porzuconymi malcami w domu dziecka. Wszystkie te działania wymagały nauczenia się łagodności i cierpliwości, co potem, już na wolności, procentowało również w relacjach z innymi ludźmi.

Tym sposobem udowodniono, że jeśli naprawdę chcemy zmienić świat, to zamiast karać i poniżać powinniśmy podejmować działania pozytywne. Nawet mordercy są w stanie obudzić w sobie ludzkie uczucia i wrócić na dobrą drogę, jeśli okaże im się uczucie i zaufanie.

Oczywiście wyjątkiem od tej reguły są psychopaci. Nie należy mieć żadnych złudzeń co to tej grupy: żadne działania resocjalizacyjne nie są w stanie ich zmienić, więc nie pozostaje nam nic innego, jak tylko izolowanie ich od reszty społeczeństwa.

Gorąco polecam książki Alice Miller, psychoterapeutki zajmującej się traumą dzieciństwa, a szczególnie „Dramat udanego dziecka” i „Zniewolone dzieciństwo”. Lektura ta pomaga zrozumieć, dlaczego w świecie jest tyle zła i okrucieństwa, a co najważniejsze, jak odwrócić te tendencje.

Alice Miller o Zygmuncie Freudzie i jego psychoanalizie

Najgoręcej bronione opinie to najczęściej nie te, które uznajemy za najsłuszniejsze, lecz te, które najbardziej zgadzają się z naszym systemem przekonań nabytym w wyniku wychowania. Tworząc dogmaty z tych fałszywych przekonań jednostka broni się przed swoim własnym bolesnym przebudzeniem. Freudowskie teorie dotyczące dziecięcej seksualności, kompleksu Edypa i instynktu śmierci pełnią tę samą rolę. Na podstawie swych badań, w części opartych na hipnozie, Freud odkrył, że jego wszystkie pacjentki i wszyscy pacjenci byli dziećmi maltretowanymi i opowiadali swoje historie w języku symptomów (S.Freud, 1896). Ogłaszając wyniki swych odkryć w środowisku psychiatrycznym w 1896 Freud znalazł się całkowicie sam ze swoją wiedzą, której żaden z jego kolegów, specjalistów w tej dziedzinie, nie podzielał. Nie potrafił długo wytrzymać tej izolacji. Parę miesięcy później, w 1897 roku, zakwalifikował opowiadania swych pacjentów o wykorzystaniu seksualnym jako czyste fantazje wynikające z pierwotnych potrzeb popędowych. Uśpienie ludzkości, nagle gwałtownie zachwiane, mogło trwać sobie dalej.

Każdy, kto konfrontowany jest z faktem maltretowania dzieci i widzi u innych rozmiar wyparcia i zaprzeczenia tamtej rzeczywistości, jest wstrząśnięty, gdyż nasuwa się wtedy pytanie: „A jak było ze mną?”. Jeśli osoby, które z cała pewnością były ofiarami najstraszniejszego traktowania mogły to stłumić w takim stopniu to na jakiejś podstawie ja mogę mieć przekonanie, że pamięć mnie nie myli? Pytanie to nasunęło się również Freudowi, gdy był jeszcze podatny na pytania i nie uzbroił się w swoje teorie by się przed tą niewiadomą bronić. Wziął pod uwagę przeróżne hipotezy, między innymi gwałtownie oskarżał ojca, co widoczne jest w jego liście do Fliess’a: „Niestety, mój własny ojciec należał do takich perwersyjnych osobników i stał się przyczyną histerii mojego brata oraz niektórych moich młodszych sióstr. Częstość tego typu relacji często dawała mi do myślenia” (list 120, w S.Freud, 1986, str.245).

Każdy chyba zrozumie rozmiar lęków, jakie rodziły się w nim pod wpływem podobnych oskarżeń w stosunku do własnego ojca. Myśli te miały na pewno dużo bardziej niebezpieczny wydźwięk sto lat temu. Być może Freud znalazłby w sobie siłę by zweryfikować te hipotezy na temat ojca gdyby był w jego otoczeniu ktokolwiek, kto by go w tym podtrzymał i wsparł. Lecz nawet jego najbliższy przyjaciel, Wilhelm Fliess okazał się nieprzemakalny na odkrycia Freuda. Natomiast jego syn Robert Fliess, który stał się później psychiatrą i analitykiem, opublikował trzy dzieła, w których dostarczył bardzo ważnych informacji na temat nadużyć seksualnych dokonywanych przez rodziców na dzieciach. Trzeba było dziesięcioleci by on sam mógł się zorientować, że w wieku dwóch lat stał się ofiarą wykorzystania seksualnego ze strony swego ojca i że współgrało to bardzo ściśle z momentem, gdy Freud odwrócił się od prawdy. Robert Fliess upublicznił swą własną historię przytaczając ją w swojej książce, ponieważ był przeświadczony, że jego ojciec przeszkodził Freudowi w większym zaangażowaniu się w rozwój teorii dziecięcych traumatyzmów. To wszystko, co się wydarzyło, poza wszystkim innym, spowodowało, w ocenie Roberta Fliessa, gwałtowne poczucie winy u jego ojca (R.Fliess, 1973). Trudno jest z dystansu oceniać słuszność tego przypuszczenia.

Mamy całe mnóstwo innych możliwych wyjaśnień na temat tego, dlaczego Freud w 1897 zaparł się prawdy. Wszystkie one posiadają jeden punkt wspólny: przyczyna tego ciężkiego w skutkach posunięcia związana była z prywatnym życiem Freuda.

Alice Miller, była psychoanalityczka, doktor psychologii, filozofii i socjologii, autorka wielu książek

Moja praca zaliczeniowa z psychologii, która wywołała straszliwy skandal w mojej uczelni

WSTĘP, CZYLI KILKA SŁÓW WYJAŚNIENIA
Rozpaczliwie szukając w moich przepastnych zbiorach pewnego dzieła Wilhelma Reicha użyłam programu Desktop i znalazłam, ale nie to, czego szukałam…

Zamiast Reicha wykopałam swoją zapomnianą nieco pracę semestralną z psychologii (z połowy lat 90-tych), stanowiącą kolejny dowód na to, że nie szanuję żadnych autorytetów ani świętości. Moje dzieło tym różni się od prac pozostałych studentów, że nie ograniczyłam się w nim do grzecznego, bezmyślnego i pełnego nabożnego szacunku omówienia (czytaj: streszczenia) klasycznej książki Erica Berna „W co grają ludzie”, lecz ją po prostu ostro „zjechałam”.

Mój wykładowca, którego bardzo lubiłam i szanowałam, po zapoznaniu się z treścią mojego dzieła przybladł nieco, po czym orzekł, że chociaż absolutnie nie może się zgodzić z moimi wnioskami, jednak musi wyrazić swój podziw oraz szacunek dla odwagi i niekonwencjonalnego podejścia do tematu.

Inni nie byli tak litościwi. Jedna z moich koleżanek orzekła, że chyba musiałam mieć wyjątkowo ciężkie dzieciństwo i szkołę pod górkę, przez co zupełnie pokręciło mi się w głowie.

Dziś, po dziesięciu latach, i po przeczytaniu kilku kolejnych książek Alice Miller, widzę, że jednak miałam rację.

Być może dziś napisałabym to trochę inaczej, ale obawiam się, że znacznie ostrzej i bardziej bezkompromisowo (widać z wiekiem nie łagodnieję, lecz wręcz przeciwnie). Głęboko wierzę, że historia przyzna mi kiedyś rację.

Najmocniej przepraszam osoby nie znające książki Erica Berne’a ani zasad jego analizy transakcyjnej. Nie cytowałam wszystkiego, z czym polemizuję, ponieważ tekst był przeznaczony dla profesjonalistów. Dla nie znających tematu ten tekst będzie pewnie nie do końca zrozumiały. Ale właśnie sprawdziłam w księgarniach internetowych – książka jest, została wydana w 2007 roku przez PWN, więc zainteresowani mogą ją nabyć. W omówieniu znalazłam taką oto informację: „Obecne, piąte wydanie pracy, zawiera zmiany w terminologii i ujęciu tematu, oparte na głębszych przemyśleniach autora, dalszych lekturach oraz nowym materiale klinicznym”. Nie wiem, jak bardzo nowa wersja różni się od starej, ale możliwe, że dość znacznie. Ja dysponowałam wydaniem sprzed kilkunastu lat.

A oto moje dzieło w oryginale, bez żadnych skrótów i przeróbek:

Motto:
Co się stało z cudownym początkiem, gdy wszyscy sami byliśmy poezją? Jak to możliwe, że wrażliwe elfy stają się mordercami, narkomanami, przestępcami, zboczeńcami, okrutnymi dyktatorami, moralnie zdegenerowanymi politykami? W jaki sposób stali się „chodzącą krzywdą”? Widzimy ich wokół siebie: smutnych, przerażonych, wątpiących, zmartwionych, przygnębionych, pełnych niewyrażonej tęsknoty. Z pewnością utrata wrodzonego potencjału jest największą tragedią, jaka może nas wszystkich spotkać. [John Bradshaw]

Przeczytałam książkę „W co grają ludzie?” Erica Berne’a, mając nadzieję, że (zgodnie ze słowami naszej szanownej wykładowczyni) będę śmiać się serdecznie z tego, w co gram ja i moje otoczenie. „Procedury i rytuały” rzeczywiście mnie rozbawiły, zwłaszcza, że ich nie lubię i unikam. Jednak rozdział poświęcony „Grom” nieco mnie zaniepokoił. Gry są rzeczywiście świetnie opisane i znakomicie demaskują pewne patologie życia codziennego. Zgrozą przejmuje mnie myśl, że niektóre z tych gier doczekały się już prawnego uznania, jak np. „Drewniana noga” czy „Ubóstwo”, a „Dłużnik” stał się „grą narodową” w większości zamożnych państw świata.

Kiedy szukałam pracy, próbowałam skorzystać z pomocy Biura Pośrednictwa Pracy, ale ku mojemu zdumieniu szybko się zorientowałam, że komuś, kto naprawdę chce pracować, nie mają tam nic do zaoferowania. Urzędniczka ograniczała się wyłącznie do przekładania moich papierów z pudełka do pudełka i „odfajkowywania” na liście mojej comiesięcznej obecności.

Z ostrą formą gry w Drewnianą nogę w wersji Niepoczytalność również zetknęłam się bezpośrednio, kiedy pewna osoba z mojej rodziny, z rozpoznaniem psychozy maniakalno-depresyjnej zaczęła korzystać ze wszystkich należnych jej przywilejów, łamiąc prawo i normy obowiązujące w społeczeństwie. Bardzo dobrze zdawała sobie sprawę ze swej nietykalności, bo wielokrotnie, całkiem trzeźwo i logicznie, o tym mówiła. Kiedy policja zaczęła jej deptać po piętach, schroniła się w ramionach swego psychiatry, do spotkania z którym wcześniej nie można jej było namówić. Policji powiedziano: „Czego się można spodziewać po osobie niepoczytalnej?” I na tym się sprawa zakończyła, choć niewiele brakowało, by wszystkie konsekwencje materialne poniosła rodzina, no bo przecież ktoś musi za to wszystko zapłacić. I w końcu ktoś za to płaci, ale nigdy nie ten, kto zawinił. Tak oto gra doczekała się prawnego usankcjonowania, a my jesteśmy bardzo dumni ze swego humanitaryzmu. Szkoda tylko, że w naszym społeczeństwie niepoczytalni mają więcej praw, niż zwykli obywatele.

Gra w Sąd (w prawdziwej prawnej wersji) ewoluuje na naszych oczach. Kiedyś sąd służył do wymierzania sprawiedliwości – każdy, kto czuł się skrzywdzony mógł tam dopominać się o swe prawa. Dziś można wyróżnić wersję gry w Prawnika, która polega na tym, że nie ten ma rację kto ma rację, tylko ten, kto ma lepszego adwokata. Korzystają na tym mafiozi, śmiejąc się w nos całemu społeczeństwu, najgorzej na tym wychodzą ich ofiary, które nie dość, że nie mają szansy uzyskania satysfakcji, to jeszcze często w sali sądowej padają ofiarą przestępstwa prawnego (dotyczy to zwłaszcza ofiar gwałtu).

Inną usankcjonowaną grą jest zabawa w wyciąganie funduszy na rozmaite badania medyczne, różne leki itp. podczas gdy od dawna znane są sposoby unikania wielu chorób. Na świecie żyje mnóstwo ludzi, którzy, uznani przez medycynę za przypadki nieuleczalne, sami przejęli sprawy w swe ręce i uwolnili się od raka, cukrzycy, alergii, nadciśnienia i innych chorób. Tę grę można by nazwać „Należy nam się”, oczywiście za darmo, cudowna pigułka. Łykasz raz i spokój. Możesz jeść tłuste kiełbasy i torty, tarzać się w każdej rozpuście, a cudowna pigułka da ci zdrowie szybko, łatwo i przyjemnie.

Eric Berne był bardzo dobrym obserwatorem, lecz (być może jest to znak naszych czasów) popełnił ten sam błąd, co współczesna medycyna. Skoncentrował się na objawach, nie próbując nawet dociekać przyczyn patologii. Nie można leczyć choroby, nie znając jej przyczyny; usunięcie objawów przypomina zmiatanie śmieci pod dywan. Dlatego analiza transakcyjna, podobnie jak psychoanaliza, nie przynosi spodziewanych efektów terapeutycznych.

Oto, co pisze na ten temat John Bradshaw:

Chociaż przez wiele lat posługiwałem się analizą transakcyjną jako główną metodą terapeutyczną, podczas pracy nigdy nie koncentrowałem się na poszczególnych etapach rozwojowych dziecka wewnętrznego, dzięki którym może się ono przystosowywać i przetrwać. Teraz jestem przekonany, że brak szczegółowego opracowania etapów rozwojowych jest słabą stroną terapii stosujących analizę transakcyjną.

Nie dość, że toksyczni rodzice wywołują w dziecku stałe poczucie winy, które kładzie się cieniem na całym jego późniejszym dorosłym życiu, to jakby tego było mało, terapeuta, u którego pacjent szuka pomocy, mówi mu: „Jesteś brzydkim chłopcem i powinieneś się wstydzić, popatrz w co ty grasz”. Nie chciałabym mieć takiego terapeuty.

Alice Miller:

Problemów nie można rozwiązać za pomocą słów, lecz tylko przez doświadczenie, i to nie wyłącznie doświadczenie neutralizujące, lecz przez ożywienie wczesnego lęku (smutku, gniewu).

W tej pracy postaram się zanalizować niektóre, wybrane gry, pod kątem ich „toksycznego” rodowodu. Berne przyznaje, że gier uczymy się od rodziców, ale niektóre jego wnioski są niepokojące, szczególnie kuriozalne wydaje mi się nazywanie depresji lub uczucia poniżenia „korzyścią” z gry, nawet jeśli miałoby to przywrócić rodzinną homeostazę.

Spróbuję udowodnić, że gry wcale nie dają prawdziwej radości ani satysfakcji. Są one wynikiem pewnych wyuczonych, a właściwie wymuszonych reakcji naszych skrzywdzonych „wewnętrznych dzieci”.

John Bradshaw:

Metoda Kurtza – zwana terapią hakomi – odnosi się bezpośrednio do materiału rdzenia (ang. core material). To rdzeń określa, jak zorganizowane jest nasze wewnętrzne doświadczenie. Złożony z najwcześniejszych odczuć, przekonań i wspomnień, ukształtował się w odpowiedzi na naciski okresu naszego dzieciństwa. Jest nielogiczny i prymitywny, bo tylko w ten sposób magiczne, bezbronne, potrzebujące i pozbawione ograniczeń dziecko mogło wypracować strategię przetrwania.

Po ukształtowaniu materiał rdzenia staje się filtrem dla wszelkich nowych doświadczeń. To wyjaśnia, dlaczego niektórzy ludzie nieodmiennie wybierają ten sam typ niszczących związków; dlaczego dla niektórych życie jest pasmem powtarzających się nieszczęść i krzywd oraz dlaczego tak niewielu z nas nie potrafi się uczyć na własnych błędach.

Ową skłonność do powtarzania przeszłości Freud nazwał „przymusem powtarzania”. Znana współczesna terapeutka Alice Miller nazywa to „logiką absurdu”.

Ktoś, kto był wychowywany przez totalitarnego rodzica był jako dziecko bez szans na obronę. Mógł tylko kulić się w sobie i próbować stworzyć mechanizmy obronne, które pomogą mu przetrwać. Te mechanizmy w późniejszym życiu stają się kajdanami, które przeszkadzają rozwinąć pełnię człowieczeństwa. Taki człowiek nie ma w sobie wzorca zdrowego Dorosłego, a co gorsze – nosi w sobie wzorzec Rodzica, ukształtowany na wzór swego własnego ojca czy matki. I ten właśnie model dochodzi do głosu w sytuacjach stresowych – teraz on jest ojcem i on wreszcie ma władzę. Sposób reagowania zależy od tego, jaki typ charakteru zdołaliśmy wykształcić w dzieciństwie. Pomocą w diagnozowaniu może być teoria charakterów Wilhelma Reicha.

Susan Forward pisze:

Nasi rodzice sieją w nas mentalne i emocjonalne ziarna – ziarna, które rosną wraz z nami. W niektórych rodzinach są to ziarna miłości, szacunku i wolności. Niestety, w wielu innych są to ziarna strachu, obowiązku czy winy.

(…) Kiedy dorastałeś, zasiane ziarna rozrosły się w niewidoczne chwasty, które zaatakowały twoje życie tak dalece, że nie potrafisz sobie tego nawet wyobrazić. Ich pędy mogły zaszkodzić twoim uczuciowym związkom, karierze, życiu rodzinnemu; to one z pewnością zdusiły w tobie pewność siebie i poczucie własnej wartości.

A oto przegląd „Gier”:

GDYBY NIE TY
Przyznaję, że pani White rzeczywiście nie umie radzić sobie ze swym neurotycznym lękiem i despotyczny mąż prawidłowo wypełnia swą rolę; rzeczywiście, po to został wybrany przez panią White na męża. Ale dalsze wnioski są moim zdaniem błędne.

Tak czy owak, życie małżeńskie nauczyło ją jednego: że wszyscy mężczyźni są podli i despotyczni. Jak się potem okazało, postawa ta była związana z jej dawniejszymi fantazjami, w których widziała siebie jako ofiarę seksualnej agresji mężczyzny (…)

Korzyść psychologiczną wewnętrzną z gry stanowi jej bezpośredni wpływ na ekonomię psychiczną (libido) (…) zaspokajając zarazem potrzeby masochistyczne, jeśli takie istnieją. Terminu masochizm używamy tu nie w znaczeniu rezygnacji z własnych dążeń, lecz w jego klasycznym sensie podniecenia seksualnego w sytuacjach deprywacji, upokorzenia lub bólu.

No proszę, jaka ta pani White zepsuta! Nie dość, że gra w wygodną dla siebie grę GNT, ma brzydkie fantazje, a do tego jeszcze przejawia skłonność do dewiacji seksualnych. A jakie ma z tego korzyści? Że unika przeżywania lęków neurotycznych – zgoda, ale trudno mi uwierzyć, że ktokolwiek o zdrowych zmysłach może sprawiać sobie przyjemność fantazjami o brutalnym i upokarzającym seksie. Tylko męski szowinista może przypuszczać, że kobiety o niczym innym nie marzą, jak tylko o tym, by je gwałcono, bito i upokarzano, bo to sprawia im przyjemność.

Jest tylko jedno wytłumaczenie tej sytuacji – jest to przymus powtarzania bolesnych sytuacji z dzieciństwa. Gdybyśmy mogli zapytać panią White o jej stosunki z rodzicami, na pewno powiedziałaby nam, że jej ojciec był despotą, którego śmiertelnie się bała i że została przez niego wykorzystana seksualnie jako mała dziewczynka. Nawet Freud nie mógł uwierzyć w to, co od wieków działo się w „szczęśliwych i wzorowych” rodzinach, traktując opowieści swych pacjentek o kazirodztwie jako ich seksualne fantazje wynikające z kompleksu Elektry. Dziś jednak ten temat przestał być tabu, mówi się o tym coraz głośniej i coraz więcej na ten temat wiemy. Tego, że wszyscy mężczyźni to despotyczni dranie pani White nauczyła się w rodzinnym domu, a życie małżeńskie tylko ją w tym utwierdziło.

Harvey Jackins tak napisał:

Osoba owładnięta dawnymi cierpieniami mówi nieskładnie, działa nieskutecznie, nie umie poradzić sobie z trudną sytuacją oraz doświadcza potwornych cierpień, nie mających nic wspólnego z chwilą obecną.

Inne stwierdzenie Berne’a również zjeżyło mi włosy na głowie:

Gry wywodzą się z dzieciństwa, czy też dziecięcych prototypów, warto więc doszukiwać się tych wczesnych pokrewieństw przy dokonywaniu formalnego opisu. Małe dzieci grają w GNT nie rzadziej niż dorośli, a jej dziecięca odmiana tym tylko się różni od dorosłej, że zamiast zakazującego męża występuje w niej prawdziwy rodzic.

No i mamy wyjaśnienie, to dzieci są winne, bo grają w gry, w których … są ofiarami! Jak można w ogóle coś takiego wymyślić, o jakiej grze dziecięcej tu może być mowa? Oddajmy głos Susan Forward, zajmującej się terapią ofiar przemocy w rodzinie:

Rodzic, którego zachowania nie można przewidzieć jawi się dziecku jako przerażający bóg.

(…)

Dziecko jest zdane na łaskę i niełaskę swych boskich rodziców i tak jak starożytni Grecy nigdy nie wie, kiedy uderzy następny piorun. Niestety, dziecko toksycznych rodziców zdaje sobie sprawę, że piorun wcześniej czy później uderzy. Ten strach jest głęboko zakorzeniony i rośnie wraz z dzieckiem. W sercu dorosłego człowieka, który był kiedyś źle traktowany, a teraz jest nawet człowiekiem sukcesu, żyje małe dziecko, które czuje się bezsilne i przestraszone.

Nigdy nie uwierzę, że człowiek o zdrowych zmysłach może zadawać sobie cierpienie i czerpać z tego przyjemność lub satysfakcję. Wchodzenie w niezdrowe układy partnerskie, narażanie się na ból i upokorzenia świadczy o toksycznej spuściźnie dzieciństwa i wymaga terapii.

Berne zdaje się być głęboko przekonany, że w dzieciach tkwi wrodzone zło (szkoła Freuda), które nie tępione wyrasta jak chwasty, a do rodziców należy czujne obserwowanie, czy aby jest ono pod kontrolą. Najlepiej oczywiście, by wszyscy rodzice byli specjalistami od gier, bo to właśnie dzieci inicjują gry, sprytnie wciągając w nie nieświadomych rodziców. Przykład z bolącym brzuszkiem ma być na to najlepszym dowodem:

Ten przykład pokazuje całkiem jasno, że małe dzieci rozmyślnie inicjują gry. Kiedy jednak staną się utrwalonymi wzorcami bodźców i reakcji, ich pochodzenie zatrze się w mrokach czasu, a ich ukryta natura zniknie w oparach społecznych. (…) Doświadczenia kliniczne ujawniły, że gry są z natury naśladowcze i że pierwotnie ustanawiane są przez Dorosły (neopsychiczny) aspekt osobowości dziecięcej. Skoro stan ego Dziecka może zostać ożywiony u dorosłego gracza, jego talent psychologiczny jest wprost uderzający, a zdolność manipulowania ludźmi godna pozazdroszczenia. Dlatego ów dorosły aspekt stanu ego Dziecka nazywa się potocznie „Profesorem” (psychiatrii). (…) Z tych to powodów w formalnej analizie gry znajduje się zawsze próba opisu jej dziecięcego prototypu.

I już znamy całą prawdę: znów się okazało, że wszystkiemu winne są dzieci. Po prostu paskudni, mali Profesorowie! Dorośli dają sobą manipulować, są za mało przebiegli, by rozgryźć te cyniczne gierki i pozwalają, by się one utrwaliły. Naprawdę, biedni ci dorośli.

Mówiąc poważnie, cały ten wywód jest dokładnie postawiony na głowie. Mike poczuł się po prostu zazdrosny o to, że okazano względy jego bratu, a jemu nie. On też chciał być ważny. To całkiem niewinna manifestacja naturalnej potrzeby zwrócenia na siebie uwagi i nic więcej. Wyciąganie z tego generalnych wniosków na temat genezy gier (zwłaszcza w ich najbardziej toksycznym wymiarze) jest nieporozumieniem. W oparach społecznych zginie raczej pamięć o rodzicielskich nadużyciach; nazywa się to wyparciem. Dziecko idealizuje swych rodziców, bo od nich zależy jego istnienie. Prędzej uwierzy we własną podłość niż przyzna, że rodzic zachował się niegodnie. Zastanawiam się również nad tym, czy można mówić o Dorosłym stanie ego u trzyletniego dziecka.

SPRYT
Zastanówmy się teraz, czy gra w Spryt może dać graczowi rzeczywiste zadowolenie. Czy ryzyko odrzucenia przez otoczenie lub wytoczenia procesu o odszkodowanie za poczynione straty warte jest korzyści wynikających z samego tylko bałaganienia i uzyskania przebaczenia?

Ten fragment zaczerpnęłam z książki „Ciało zna odpowiedź” Martina Siemsa, a dotyczy on teorii charakterów Wilhelma Reicha. Jest to opis charakteru masochistycznego:

 

Podstawowym uczuciem masochisty jest brak wolności. O jego życiu decyduje żona, matka, dzieci, jego praca, wszystko co możliwe, tylko nie on: „Zawsze spotyka mnie coś złego”, „Nie jestem nic wart” oraz „Nie jestem wolny”. Życie jest dla niego drogą krzyżową, niesie więc swój krzyż z pokorą, lecz nie jest to prawdziwa pokora, gdyż pod nią aż kipi od gniewu. Gniew ten jednak należy ukrywać i nie wolno wyrażać go wprost. Utrwalił się on biernie jako jedno wielkie „nie” w ciele. Pod cierpieniem wyczuwa się dumę. Dumę z tego, że można wszystko wytrzymać.

(…)

Gdy spotkasz masochistę, poznasz go po narastającej w tobie irytacji. W jakiś sposób uda mu się ciebie rozzłościć i w dodatku będziesz się wstydził swojego gniewu. Przecież taki miły, a przy tym cierpiący człowiek nie powinien budzić gniewu. Być może niechcący nadepnie ci na nogę, jękniesz z bólu, a on zacznie się uniżenie i płaczliwie usprawiedliwiać. Próbując wytrzeć twój but niechcący wybrudzi ci palto. Jeżeli teraz wybuchniesz – utwierdzisz go w jego podstawowym uczuciu, że życie jest padołem płaczu.

Jak zrodziła się taka postawa? Masochiście okazywano miłość tylko wtedy, gdy był grzeczny i posłuszny. Najczęściej był manipulowany i besztany, i to wcale nie przez autorytarną, lecz przez serdeczną, tyle, że nadopiekuńczą matkę, która nie pozwalała dziecku na swobodę i wyrażanie własnej woli. Jednak (…) masochista nie mógł się zbuntować – jego lęk przed odrzuceniem przez matkę był zbyt wielki. Dlatego zdławił w sobie agresję i chęć rebelii. (…)

Musi się on nauczyć wyrażać gniew, bawić się, poruszać i podejmować decyzje. (…) Zreformowany masochista może mieć ogromne poczucie humoru. Kto tak wiele wycierpiał, by wreszcie zrozumieć, że to wszystko było stworzoną przez niego samego grą, ten ma się z czego śmiać.

Tak więc naciśnięcie guzika z napisem „antyteza gry w Spryt” wcale tak szybko z White’a nie zrobi Dorosłego.

KOPNIJ MNIE
W tę grę również grają masochiści:

Jeżeli ludzie z otoczenia gracza powstrzymują się przed zadaniem mu ciosu (…), jego zachowanie staje się coraz bardziej prowokacyjne, dopóki nie przekroczy granic i nie zmusi ich do wypełnienia zobowiązania. Ten typ reprezentują mężczyźni odtrącani, porzucani i zwalniani z pracy.

Odtrącenie, porzucenie i wyrzucenie z pracy jako nagroda? Takie stawianie sprawy pachnie cynizmem. Znam tragiczną ofiarę tej „gry”. Moja koleżanka Ania (dziś ma 41 lat), jako dziecko była katowana przez ojca furiata i pomiatana przez matkę pozbawioną ludzkich uczuć. Kiedy Ania była jeszcze w szkole podstawowej, matka, aby ukarać ją za nieposłuszeństwo (sprzeciw wobec wychowania religijnego), wezwała karetkę psychiatryczną i kazała, związaną w kaftan bezpieczeństwa, zawieźć do szpitala psychiatrycznego. Wyciągnęła ją stamtąd, po długich staraniach, matka jej przyjaciółki, bo rodziców jej los przestał interesować. Teraz Ania chodzi po świecie z napisem na czole „nie rób mi krzywdy”. Wygląda jak mniszka, cały czas przeprasza, że żyje i aby usprawiedliwić swoją obecność na tej ziemi pracuje, prawie za darmo, pomagając bezdomnym i chorym. Kiedy wracała wieczorem do domu, została napadnięta i zgwałcona. Taką otrzymała wypłatę w tej grze – można to nazwać korzyścią, jeśli ktoś tak chce.

ALKOHOLIK
W najważniejszej roli występuje Alkoholik (on) – pan White. Główną rolą wspomagającą jest rola Oskarżyciela, którą najczęściej gra osoba odmiennej płci, zazwyczaj partner w małżeństwie”. (…) Dziś wydaje się, że wypłata w Alkoholiku (…) pochodzi ze strony, na którą większość badaczy zwraca najmniej uwagi. (…) Procedurą prowadzącą do rzeczywistego momentu kulminacyjnego jest kac.

I znowu wypłatą, czyli nagrodą jest cierpienie. I znów spytam, czy normalny człowiek może czerpać radość z bólu i ciągłego słuchania oskarżeń? Czytamy dalej:

Pewien pacjent, ilekroć odwiedzał swego psychiatrę po alkoholowej bibie, obrzucał sam siebie najgorszymi obelgami. (…) Transakcyjnym celem picia, oprócz przyjemności, jaką sprawia ono pijącemu, jest stworzenie sytuacji, w której Dziecko może być poważnie złajane nie tylko przez wewnętrznego rodzica, lecz także przez wszystkie osoby z otoczenia, spełniające funkcję rodzica.

Korzyści: (…) „Alkoholik” jako gra – samooskarżenie. (…) Egzystencjalna: „Każdy chce mnie skrzywdzić”.

Przymus powtarzania upokarzających przeżyć z dzieciństwa każe alkoholikowi narażać się na obelgi, a nawet lżyć siebie samego.

 

Nie zamierzam bronić alkoholików, ani podtrzymywać ich w zamiarze picia. Alkoholik jest koszmarem dla swej rodziny, a zwłaszcza dla dzieci, może być niebezpieczny dla otoczenia i dla siebie samego i dlatego powinien się leczyć. Z praktyki wiemy, że tego nie zrobi, dopóki „nie wypije tyle, ile jest mu przeznaczone”, jak twierdzą w klubach AA. Winę za ten stan rzeczy ponoszą bliscy alkoholika, gdyż grają w tę grę z wielkim zaangażowaniem, nie pozwalając mu ponieść konsekwencji własnego postępowania i ukrywając jego picie przed światem.

O przyczynach alkoholizmu napisano bardzo dużo, a pogląd na tę chorobę zmienił się zasadniczo. Cezary E. Urbański we wstępie do książki Johna Bradshawa „Powrót do swego wewnętrznego domu” pisze tak:

Jest to choroba utraty kontaktu ze swą własną tożsamością, uczuciami, choroba egocentryzmu, bezsilności i strachu. Spowodowana krzywdami doznanymi w dzieciństwie i chorym myśleniem, które można zmienić.

John Bradshaw, znający problem z własnego doświadczenia, pisze:

Skrzywdzone dziecko wewnętrzne jest główną przyczyną nałogów i zachowań kompulsywnych. Już będąc nastolatkiem stałem się alkoholikiem. Mój ojciec, także alkoholik, porzucił mnie fizycznie i emocjonalnie, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Czułem, że nie zasługuję na to, by poświęcał mi swój czas. Ponieważ ojciec był nieobecny, gdy kształtowały się moje zachowania, nie czułem się z nim związany i nigdy nie doświadczyłem, co znaczy być kochanym i cenionym przez mężczyznę. Dlatego naprawdę nigdy nie kochałem siebie jako mężczyzny. (…) Począwszy od piętnastego roku życia, aż do trzydziestki nałogowo piłem i brałem narkotyki. 11 grudnia 1965 roku wypiłem swój ostatni kieliszek. Pozbyłem się także nałogu zażywania środków odurzających, niemniej nadal zachowywałem się jak nałogowiec. Nałogowo paliłem, pracowałem i jadłem.

(…)

Pracowałem 25 lat z alkoholikami i narkomanami, w tym 15 lat z młodocianymi przestępcami-narkomanami. (…) Odkryłem, że czynnikiem łączącym te wszystkie przypadki było ich skrzywdzone dziecko wewnętrzne. Jest ono nieustannym źródłem wszelkich nałogów i zachowań kompulsywnych. Gdy przestałem pić alkohol, zacząłem zmieniać sobie nastrój w inny sposób. Pracowałem, jadłem i nałogowo paliłem, by zaspokoić potrzeby skrzywdzonego dziecka wewnętrznego.

(…)

Oprócz tego istnieje wiele innych sposobów zmian nastroju. Chciałbym się skoncentrować na następujących nałogach: aktywności, poznawania, odczuwania oraz posiadania rzeczy.

· Nałóg aktywności obejmuje pracę, robienie zakupów, seks oraz rytuały religijne. (…)
· Nałóg poznawania jest skutecznym sposobem na unikanie uczuć. (…)
· Uczucia także mogą być nałogiem. Sam byłem przez wiele lat gniewoholikiem. Pod wściekłością krył się mój ból i wstyd. Kiedy się wściekałem, czułem się silny i potężny, a nie bezbronny i bezsilny.

TERAZ CIĘ MAM, TY SUKINSYNU
Już miałam nadzieję, że tym razem oberwie się matce White’a, ale nie; znów winny był White, bo wypracował tę grę w dzieciństwie. Tu właściwie nic złego się nie stało – hydraulik zawinił i słusznie oberwał. Może to być forma gniewoholizmu – patrz wyżej.

Postawę taką nazywa się odreagowywaniem na otoczeniu; czasem przyjmuje ona bardziej destrukcyjne formy niż w tym przypadku. Bardzo wielu ludzi wybiera sobie zawód, pozwalający im odreagowywać na otoczeniu doznane w dzieciństwie krzywdy. W książce Johna Bradshawa jest opisany przypadek Maggie, córki brutalnego alkoholika, który bił jej matkę:

Kiedy zgłosiła się do mnie na terapię miała za sobą dwa nieudane małżeństwa z brutalnymi mężczyznami i wiele innych, upokarzających związków. Kim była z zawodu? Adwokatką, specjalizującą się w sprawach o stosowanie przemocy wobec kobiet!

Podejrzewam, że matka White’a grała z nim w „tym razem cię przyłapałam”, co dawało jej okazję by pałać świętym oburzeniem. Kiedyś sądzono, że dzieci mają wrodzoną skłonność do grzechu i że rodzice muszą być niezmiernie czujni, by im nie popuścić. Będzie o tym jeszcze mowa w dalszej części mojej pracy.

PATRZ, CO PRZEZ CIEBIE ZROBIŁEM
To ulubiona gra mojej teściowej. To prawda, że dzieci uczą się jej w domu; jest ona bardzo rozpowszechniona, zarówno w formie łagodnej, jak i bardzo toksycznej. Ponieważ jej celem jest wywołanie poczucia winy i wstydu, jej źródeł należy się doszukiwać w wychowaniu bazującym na kontrolowaniu dzieci przy pomocy poczucia winy. Jest bardzo zaraźliwa.

KOZI RÓG
Jest to bardzo niebezpieczna gra, mogąca doprowadzić do schizofrenii, szczególnie, gdy matka gra w nią z dzieckiem. Znam pewne stare małżeństwo, w którym żona wywołała schizofrenię u swego męża właśnie w ten sposób. Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam, ale chyba znów winą za schizofrenię Berne obarcza dziecko. Jest to najwyższa forma patologii rodzinnej, dla której nie ma usprawiedliwienia. Bez względu na to, jakich urazów w przeszłości doznała matka, nie można usprawiedliwić jej postępowania. Leczenie schizofrenii powinno chyba raczej dotyczyć rodziny (rodziców) pacjenta, a nie jego samego.

UDRĘCZONA
Jest to nieszczęsna ofiara perfekcjonizmu w wychowaniu, którego źródeł również należy szukać w przeszłości, ale nie w taki sposób, jak czyni to Berne. Jeśli rodzice wymagają od swego dziecka doskonałości i nigdy nie są zadowoleni, dziecko się stara jak może, lecz nie jest w stanie ich usatysfakcjonować. Wtedy opuszcza ręce i rezygnuje.

Susan Forward nazywa to „Zasadą trzech P: Perfekcjonizm, Przekładanie na potem i Paraliż”:

Ojczym Paula wpoił mu potrzebę bycia doskonałym – Perfekcjonizm. Strach Paula, że nie zdoła zrobić czegoś perfekcyjnie doprowadzał go do odkładania roboty – Przekładanie na potem. Niestety, im więcej prac Paul odkładał, tym bardziej go one przygniatały, a jego rosnące jak lawina lęki ostatecznie nie pozwalały mu w ogóle zabrać się do pracy – Paraliż.

Nic więc dziwnego, że pani White trafiła do szpitala, zamiast poddać się psychoterapii i odpuścić sobie.

PATRZ, JAK BARDZO SIĘ STARAŁEM
Tu Berne słusznie stwierdza:

Rodzice powinni dociec dwóch rzeczy: które z nich nauczyło dziecko tej gry i w jaki sposób utrwalają ją u niego.

Tym razem winni są dorośli. Można się domyślać, że jednak sprawa nie jest aż tak prosta. Prawdziwa przyczyna ginie w mrokach rodzinnej niepamięci. Tak czy inaczej mamy tu do czynienia z wywoływaniem poczucia winy i unikaniem odpowiedzialności za swe postępowanie. Jest to toksyczna i zaraźliwa gra, wymagająca terapii.

KOCHANIE
I tu znów Berne stawia sprawę na głowie:

Poślubiła go, ponieważ wiedziała, że będzie jej w ten sposób służył – eksponował jej braki, oszczędzając jej tego kłopotliwego obowiązku. Rodzice przyzwyczaili ją do tego, gdy była dzieckiem.

Nie sądzę, by eksponowanie własnych braków było czyimkolwiek obowiązkiem, ani żeby właściwą rzeczą było posługiwanie się do tego celu partnerem. Jeśli to według Berne’a jest nagrodą, to coś tu nie gra.

Przyczyna jest ta sama, co w grze GNT, tyle, że (najprawdopodobniej) z despotyczną matką i bez wykorzystania seksualnego. Ale i tak kamień spadł mi z serca, że grę zainicjowała matka, a nie dziecko.

ALEŻ TO OKROPNE
Jest to druga ulubiona gra mojej teściowej, która jest najszczęśliwsza wtedy, gdy coś sobie złamie. Ma wtedy temat do niekończących się opowieści o tym, jak to przywieźli ją do szpitala, a wtedy do izby przyjęć zbiegli się wszyscy lekarze z wszystkich oddziałów, wszystkie pielęgniarki i praktykujący studenci. Ordynator czule gładził ją po głowie, pielęgniarki płakały, kilku lekarzy z troską oglądało jej nogę, nie mogąc wyjść z podziwu, jakie to nadzwyczajne złamanie, a jeden stażysta to nawet zemdlał z wrażenia. Potem, gdy już leżała w sali po operacji, trzy pielęgniarki stale siedziały przy jej łóżku czule głaszcząc ją po rączce i po główce, karmiąc ją, całując i opowiadając bajki.

Wilhelm Reich nazywa to charakterem oralnym (cytat z książki „Ciało zna odpowiedź” M. Siemsa):

Osoba o charakterze oralnym natychmiast wywołuje współczucie i chęć niesienia pomocy. (…) Jego tematem jest pożywienie w najszerszym tego słowa znaczeniu, a więc wszystko, co jest związane z zaspokajaniem potrzeb i otrzymywaniem. Pierwotnym uczuciem jest: „Nie dam sobie rady” oraz „I tak nie dostanę tego, czego potrzebuję”. Dramat oralny pojawia się jako drugi, tuż po dramacie schizoidalnym. Niemowlę leży w łóżku i płacze; potrzebuje czegoś, lecz nikt nie nadchodzi, (…) nie otrzymuje tego, co jest mu potrzebne. Płacze bardzo długo, lecz w końcu rezygnuje. Tak powstaje podstawowy system przekonań, który osoba oralna niesie w sobie przez całe życie: „Świat jest miejscem, w którym nigdy nie dostaje się tego, co jest niezbędne”.

(…)

Tak więc typ oralny tworzy osobowość, która skłania ludzi do okazywania pomocy. Zrezygnował z samodzielnego dokonania czegokolwiek i teraz wspiera się na innych lub nawet narzuca się im. Jego głównym tematem jest zaspokajanie potrzeb, jego świat jest zdeterminowany przez pytanie, gdzie i w jaki sposób może zaspokoić swe potrzeby. Zawsze będzie szukał kogoś, kto mu pomoże, kto będzie gotów wysłuchać go i pocieszyć.

Ten głód dotyczy uczuć, więc może się zdarzyć, że człowiek będzie szukał ich zaspokojenia w taki chory sposób – pod skalpelem chirurga, mając (nieuzasadnioną) nadzieję, że ten nie ma nic innego do roboty, jak tylko rozczulać się nad pacjentem, którego kroi.

WADA
Jest to najbardziej karygodna i prymitywna manifestacja zupełnego braku poczucia własnej wartości. Nie dość, że rodzice nie zadbali o wykształcenie w dziecku tej cechy, to jeszcze na pewno sami pogardliwie wyrażali się o innych, mając nadzieję, że poniżając innych wywyższą siebie. Jest to złudna nadzieja – nie tędy droga. Można współczuć, ale współżyć z kimś takim się nie da.

Alice Miller tak o tym pisze:

Pogarda dla mniejszego i słabszego jest najlepszą obroną przed ujawnieniem własnego poczucia niemocy, jest przejawem odciętej słabości. Ten, kto jest naprawdę silny, zna swoje poczucie słabości i nie musi demonstrować mocy przez upokarzanie innych.

GRY SEKSUALNE
Prześledźmy takie elementy analizy gier, jak: Cel: podstępna zemsta. Korzyści: Wewnętrzna psychologiczna – wyrażenie nienawiści i projekcja poczucia winy.

Czy jakakolwiek zdrowa psychicznie i duchowo kobieta może szukać podstępnej zemsty na przypadkowo spotkanym na przyjęciu mężczyźnie i czerpać z tego przyjemność? Czy „wyrażenie nienawiści i projekcja poczucia winy” mogą stanowić rzeczywistą korzyść?

W jednym z telewizyjnych programów „Na każdy temat” wystąpiły ofiary kazirodztwa – trzy kobiety, napastowane seksualnie w dzieciństwie przez swych ojców lub braci. Żadna z nich nie potrafiła stworzyć udanego związku z mężczyzną, ich życie małżeńskie było koszmarem. Jedna z nich, zgwałcona jako siedmioletnia dziewczynka przez swego przyrodniego, nastoletniego brata opowiadała, że w marzeniach widziała torturowanych mężczyzn, że bardzo lubiła grać w „nóż”, bo wyobrażała sobie przy tym, że ostrze wbija się w ciało znienawidzonego faceta, a nie w piasek. Wyszła za mąż tylko po to, by mieć dziecko, ale broń Boże nie syna, gdyż każdy mężczyzna jawił się jej jako zbrodniarz.

Nie są to wcale perwersje seksualne, wynikające z jakiegoś wrodzonego „zboczenia”, lecz tragiczne skutki nadużyć wobec dzieci.

JAK SIĘ STĄD WYDOSTAĆ
Lepsza znana i bezpieczna niewola, niż nieznana wolność. Wielu rodziców podkopuje w swych dzieciach wiarę we własne siły, ponieważ panicznie boją się ich odejścia. Nie znam się na więziennictwie, ale trudno mi uwierzyć, by więzień posuwał się do sabotowania możliwości wyjścia na wolność. Pacjentom psychiatrycznym (i niemieckim imigrantom) może się to zdarzyć, bo perspektywa samodzielnego radzenia sobie we wrogim i obcym świecie może być przerażająca dla kogoś, kto nie ma dość wiary we własne siły i możliwości. Tu przynajmniej mają dach nad głową, wikt i opierunek za darmo.

CIEPLARNIA
Zły psychoterapeuta może doprowadzić do uzależnienia się od terapii – często zdarza się to w psychoanalizie. Pacjent przestaje robić postępy, a zamiast tego zaczyna odczuwać przyjemność z ciągłego absorbowania świata swymi przeżyciami (patrz charakter oralny). Psychoterapia prowadzona przez niekompetentnego lub zaburzonego terapeutę może być okazją do różnych nadużyć. Zdarza się też, że pacjent, który nie zaznał w domu rodzinnym miłości i troski szuka zaspokojenia tych potrzeb właśnie u terapeuty lub guru, oczekując, że stanie się on jego zastępczym, dobrym rodzicem. Nie jest wtedy zdolny do właściwego ocenienia jego kompetencji ani umiejętności.

Alice Miller w „Dramacie…” tak o tym pisze:

Każdy proces terapeutyczny, a szczególnie konfrontacja z wczesnymi urazami, wymaga kompetentnego i uczciwego towarzyszenia jej. Dysponując taką obroną pacjent może wykorzystać wszystkie możliwości, jakie stwarza mu dorosłe życie, podobnie jak swoje zdolności i siłę oraz cały uzdrawiający potencjał, aby przepracować swój żal nad poniesionymi stratami. Nie grozi mu wówczas, że utknie w stanie regresji i uzależni się od „mistrzów”, jak dzieje się to nie tylko w różnych sektach, ale również w niektórych, tak zwanych „ośrodkach terapeutycznych”, które wykształciły struktury typowe dla sekt.

Komuś, kto ma tendencję do zachowywania się jak bezradne i porzucone dziecko, grozi że znajdzie sobie ojca i opiekuna takiego, jak wielebny Jim Jones, założyciel Świątyni Ludu (The People’s Temple). Ciekawą rzeczą jest to, że był on wcześniej dyrektorem Komisji Praw Człowieka i laureatem nagrody im. Martina Luthera Kinga. O jego Świątyni pisano w prasie, że jest to raj na ziemi i najcudowniejsza wspólnota świata.

David Boadella pisze:

Kiedy Jim Jones osiągnął punkt zwrotny, hierarchia była gotowa do wykonania jego „białej nocy”, rewolucyjnego samobójstwa, które przedtem na próbę kilka razy rytualnie odegrano. Uzbrojeni strażnicy zajęli miejsca wokół pawilonu, by nikt nie próbował uciekać. Dr Schacht, wraz ze swoim wysoko cenionym zespołem medycznym, przyniósł kadź i zaczął mieszać winogronowy napój z cyjankali (…) Ludzie ustawili się w kolejce, by wyssać ostatni posiłek.

Gry, które teraz opiszę można chyba nazwać Antycieplarnia.

Przemocy w psychoterapii poświęcona jest książka Davida Boadelli „Toksyczni terapeuci, przemoc religijna, sekty”. Czym może grozić przystąpienie do grupy psychoterapeutycznej, bez uprzedniego sprawdzenia kompetencji i cech osobistych lidera, może świadczyć ten fragment, zatytułowany „Pogląd pewnego lidera grupy na gwałtowność”:

Przemoc daje rezultaty… Wszystko dzieje się samoczynnie. Nigdy nikogo się do niczego nie zachęca. Ludzie przychodzą z nadzieją na przeżywanie gwałtowności i chcą tego. W każdym jest gwałtowność, praktycznie nie ma pod tym względem wyjątków. Boją się jej, ale i są zachwyceni. Sami to robią. Nigdy nikomu nie każe się walczyć – jeżeli, to trzeciego albo czwartego dnia, kiedy wszystko jest już zaakceptowane.

Jeżeli człowiek sobie w czymś popuści, to osiąga to, czego chce. Jeżeli popuści sobie w walce, to znaczy, że z tego najwięcej korzysta. Jeżeli powalczy z pełnym oddaniem, to później jest już czysty.

…W trakcie najgwałtowniejszego incydentu, jaki się w mojej grupie wydarzył, człowiek doznał samadhi. Chciał zabić kogoś. O, on go zabijał, zabijał go, a grupa nie mogła go powstrzymać. Wyrwał się i dopadł tej osoby; powiesił ją na ścianie… i nikt go nie mógł powstrzymać. Walili go, kopali i nic go nie powstrzymało. I wtedy powiedziałem po prostu: „Przestań. Skieruj energię do środka”. I wtedy po prostu doznał samadhi.

W wielu grupach terapeutycznych mówi się o „zabiciu ego”, które przeszkadza swymi sztuczkami w osiągnięciu spojrzenia niewinnego dziecka. Jest to bardzo dobra rada dla osób o charakterze psychopatycznym, ale doświadczenie uczy, że psychopata nigdy nie wyrazi gotowości poddania się terapii. Zabijanie ego u osób o słabej osobowości może być bardzo niebezpieczne.

Tak o tym mówi Osho:

Dobrze jest mieć ego, ponieważ inaczej nie będziesz miał w życiu kręgosłupa. Każdy cię zmiażdży. Jeśli nie będziesz miał w życiu ego, pozostaniesz nieistnieniem, będziesz wykorzystywany, gnębiony, torturowany. Każdy człowiek, każdy Adolf Hitler stanie się twoim pasterzem, a ty będziesz owcą.

Są niestety rodzice, którym ego dziecka bardzo przeszkadza w rozwinięciu ich talentów pedagogicznych, więc stosują zasadę „przełamywania uporu”. Po tym zabiegu dziecko staje się uległe jak baranek i nie sprawia żadnych kłopotów wychowawczych. Nie stawia oporu również w dorosłym życiu, stając się łatwym łupem toksycznych terapeutów i partnerów życiowych.

GŁUPI
Pewna dobrze mi znana chora na cyklofrenię osoba zwykła mawiać: „Nie mów mi nic, ja już mam mózg zlasowany tymi lekami, więc i tak nic z tego nie zrozumiem”. Niektórzy wolą dać sobie zniszczyć mózg, niż podjąć ryzyko odpowiedzialnego życia. Agresywnie wypowiadane hasło Spróbuj tylko mi coś zrobić (w domyśle: nikt nie ma prawa niczego dobrego ani mądrego ode mnie oczekiwać, mam to prawnie zagwarantowane) zapewnia jej bezkarność. To forma gry w Drewnianą nogę. Uraz psychiczny musiał być bardzo wczesny i bardzo silny, ale nie podejmuję się tego interpretować. Sporo w tym wszystkim jest zwykłego cwaniactwa, bo inteligencji jej nie brakuje.

———-

Tyle na temat gier. Dużo bliższa mojemu sercu jest książka „Toksyczni rodzice”. Była to moja pierwsza lektura na temat dysfunkcyjnych rodzin, która w taki śmiały i bezpośredni sposób opisuje dramat, rozgrywający się w rodzinie. Książki które czytałam przedtem były bardzo naukowe, pełne wątpliwości, przypuszczeń i „nie do końca potwierdzonych” diagnoz. Potem znalazłam jeszcze „Dramat udanego dziecka” Alice Miller i wiele innych.

Słabością metody Berne’a jest nie tylko to, o czym już wspominałam, czyli brak właściwej diagnozy, ale wręcz straszne pomylenie pojęć. Berne przypisuje dziecięcemu zepsuciu zbyt wielką rolę.

John Bradshaw tak o tym pisze:

W większości przypadków fizycznego nękania, z jakimi się zetknąłem, brutalni rodzice wierzyli, iż dziecko rozmyślnie zachowywało się złośliwie. (…) Skłonność do zapuszczania się na zakazane tereny często uznawana była za przejaw perwersji charakterystycznej dla dzieci. Dowodzono, że jest ona skutkiem grzechu pierworodnego. Doktryna ta była głównym źródłem wielu okrutnych i represyjnych praktyk wychowawczych. Nie istnieją jednak żadne naukowe dowody przemawiające na korzyść poglądu, że dzieci są w jakikolwiek sposób naturalnie zdeprawowane.

Alice Miller w „Dramacie udanego dziecka” jako przykład takich praktyk podaje wychowanie, jakie odebrał młody Hermann Hesse. Jego rodzice i dziadkowie byli misjonarzami i mieli obsesję na punkcie „zepsucia”.

Tak pisze Hesse w „Duszy dziecka”:

Gdybym miał sprowadzić te wszystkie uczucia i ich pełną udręki walkę do jakiegoś podstawowego uczucia i nazwać je jednym jedynym słowem, nie znalazłbym innego, jak lęk. To był lęk, lęk i niepewność, które odczuwałem we wszystkich godzinach zaburzonego dziecięcego szczęścia: lęk przed karą, lęk przed własnym sumieniem, lęk przed porywami duszy, które odczuwałem, jako zakazane i przestępcze. Dalej autorka pisze: Dziennik matki Hessego i obszerna korespondencja rodziców z różnymi członkami rodziny, opublikowana w 1966 roku, pozwalają nam prześledzić pełną cierpienia drogę chłopca. (…) Często się zdarza, że zdolności dziecka (intensywność uczuć, głębia doznań, ciekawość, inteligencja i przytomność która zawiera w sobie również uzasadnioną krytykę) konfrontują rodziców z konfliktami, przed którymi chronią się przeróżnymi normami i przepisami. W takiej sytuacji przepisy muszą zostać ocalone kosztem rozwoju dziecka. Prowadzi to do jedynie pozornie paradoksalnej sytuacji, że również rodzice dumni ze swego utalentowanego dziecka, podziwiający je nawet, z powodu własnego cierpienia odrzucają, tłumią lub wręcz niszczą to, co w nim najlepsze, albowiem najbardziej autentyczne.

Do czego mogą się posunąć dla dobra dziecka „cnotliwi” rodzice świadczy następujący fragment:

Maria Hesse, matka wybitnego poety i pisarza Hermanna Hesse opisuje w swych dziennikach, jak łamano jej wolę, kiedy miała cztery lata. Kiedy z kolei jej syn miał cztery lata, cierpiała szczególnie mocno z powodu jego przekory i zwalczała ją z różnym skutkiem. Mając 15 lat Hermann Hesse został oddany do zakładu dla umysłowo chorych i epileptyków, aby tam „wreszcie poradzono sobie z jego krnąbrnością”. (…) Rodzice postawili mu jasny warunek: tylko jeśli się „poprawi” będzie mógł opuścić zakład, tak więc chłopiec „poprawił się”. W późniejszym, poświęconym rodzicom wierszu widać wyparcie i idealizację; Hesse oskarża siebie za to, że przysporzył rodzicom tyle kłopotów „swoim charakterem”.

(…)

Mimo wielkiej popularności, jaką cieszyły się jego książki, ogromnych sukcesów i Nagrody Nobla, Hesse, będąc dojrzałym człowiekiem, cierpiał z powodu tragicznego stanu oddzielenia od swego prawdziwego Ja, który lekarze określają jako depresję.

Alice Miller pisze dalej:

W większości wypadków cierpienie doznane w dzieciństwie zostaje emocjonalnie odcięte, tworząc ukryte źródło nowych, czasem bardzo subtelnych upokorzeń w następnym pokoleniu. Dysponujemy tu najprzeróżniejszymi mechanizmami obronnymi, takimi jak wyparcie (np. własnego cierpienia), racjonalizacja („moim obowiązkiem jest wychować dziecko”), przeniesienie („to nie ojciec, ale mój syn mnie zranił”), idealizacja („ojciec bił mnie tylko dla mojego dobra”) itd., a przede wszystkim mechanizmem przemiany biernego cierpienia w aktywne formy zachowania.

A we wstępie do „Dramatu…” mamy taki oto fragment:

Doświadczenie uczy, że w walce zaburzeniami psychicznymi na dłuższą metę dysponujemy tylko jednym środkiem: jest nim proces odkrywania emocjonalnej prawdy o jedynej, niepowtarzalnej historii naszego dzieciństwa.

Zakończę moją pracę cytatem z Wilhelma Reicha:

Kto jest wrogiem? Wrogiem jest sama zakaźna zgnilizna, bez względu na to, gdzie się znajduje, a nie jakaś szczególna grupa, państwo, naród, rasa czy klasa społeczna. Odwracano uwagę od trucizny we własnym obozie, a szukano jej wyłącznie w cudzym. Wrogiem jest przebiegłość toksycznego charakteru we wszystkich obozach, na prawo i lewo, w wysokich i niskich warstwach społecznych, w każdej szkole, rodzinie, grupie, klasie społecznej i narodzie na ziemi. Rozwiązaniem jest… bezwzględne, bezlitosne przekazanie do powszechnej wiadomości pełnej prawdy o zadżumieniu wokół i w domu… To twoje opanowanie w obliczu ukrytego zła samo jest złem, niczym więcej, jak wykrętem. Wrogiem jest twoja utajona sympatia do zabójcy Życia.

Na ten sam temat Alice Miller wypowiada się tak:

Człowiek, który nauczył się uczciwie, nie okłamując się, postępować ze swymi uczuciami, nie potrzebuje stroić ich w ideologie, nie stanowi więc zagrożenia dla innych. Niezliczone formy które przyjmują zataczające coraz szersze kręgi nacjonalizmy, wyraźnie pokazują, że mamy do czynienia zawsze z tym samym obłędem, którego motywy wywodzą się z wypartych uczuć i wspomnień przywódców, i które nie mają nic wspólnego z racjonalnymi przyczynami. Nienawiść do życia i fascynacja zniszczeniem wspólne są wszystkim nacjonalistom. Mają oni jednolity, ponadnarodowy mundur, pochodzący z tego samego źródła: takiej samej historii doznanych w dzieciństwie okrucieństw, których albo się w ogóle nie pamięta, albo bagatelizuje, a wiedza o nich do niedawna wypierana była przez społeczeństwo.

Cieszę się, że wiedza o „emocjonalnym zadżumieniu” staje się coraz powszechniejsza, choć wiele jeszcze czasu upłynie, nim wszyscy zdobędą się na uczciwość w kwestii własnej historii. Przykazanie „Czcij ojca swego i matkę swoją” nie pozwala wielu ludziom przyjrzeć się własnym rodzicom. Często się zdarza, że zamiast kary, spotyka tych ludzi nagroda, w postaci „należnego im szacunku” ze strony dzieci i wnuków. Zakłamanie sprawia, że toksyczność dalej infekuje kolejne pokolenia. Jest to spowodowane lękiem przed ogniem piekielnym – lepiej cierpieć tu, na ziemi, niż na tamtym świecie.

Bibliografia:
W co grają ludzie – Eric Berne
Toksyczni rodzice – Susan Forward
Dramat udanego dziecka – Alice Miller
Powrót do swego wewnętrznego domu – John Bradshaw
Toksyczni terapeuci, przemoc religijna, sekty – David Boadella
Ciało zna odpowiedź – Martin Siems
Psychologia ezoteryki – Osho

—–

PS. dopisany do tej pracy dziś: Oto kilka cytatów z prac Alice Miller, ilustrujących problem odwrócenia ról, czyli obciążenia psychologiczną winą dzieci, a nie rodziców, którzy dopuścili się różnego rodzaju nadużyć wobec własnego potomstwa. Dla mnie jest to niepojęte. Przecież dorośli wyrastają z dzieci, a nie odwrotnie, jakże więc dziecko może być demonem zła, a człowiek dorosły aniołem? Czyżby bicie i upokarzanie, zwane „procesem wychowawczym” prowadziło do takiej cudownej przemiany?

Ale oddaję już głos samej Alice Miller:

Ponad 100 lat temu, oskarżając dziecko a chroniąc rodziców, Zygmunt Freud poddał się, bez zastrzeżeń, dominującej postawie moralnej, przerzucając winę na dziecko i wybielając rodziców. Podobnie było z jego następcami. W moich trzech ostatnich książkach położyłam akcent na to, że chociaż psychoanaliza bardziej się otworzyła na fakty okrucieństwa i nadużyć seksualnych wobec dzieci, i że usiłuje ona zintegrować te dane w swoich teoretycznych opracowaniach, to próby te są nadal w olbrzymim stopniu hamowane przez Czwarte Przykazanie. I tak jak dawniej, rola rodziców w rozwijaniu się symptomatologii u dzieci nadal jest w sposób aktywny wyciszana i błędnie interpretowana. Nie mogę wiedzieć czy owo tzw. poszerzanie horyzontów naprawdę przemieniło większość terapeutów, ale na podstawie publikacji mam wrażenie, że jednak tradycyjna moralność wciąż ich ogranicza.

(…)

Już Zygmunt Freud, lecz jeszcze bardziej Melanie Klein, Otto Kernberg i ich następcy, podobnie jak Heinz Hartmann ze swoja psychologią Ego oderwanego od rzeczywistości, wszyscy oni obarczyli noworodka ciężarem tego, co dyktowało im ich własne wychowanie w duchu czarnej pedagogiki: przekonaniem, że dziecko jest z natury swej złe i „polimorficznie perwersyjne”.

(…)

W książce Evas Erwachen (2001), przedstawiłam swoją krytykę psychoanalizy wspierając się konkretnym przykładem. Pokazałam, że nawet Winnicott, którego bardzo poważam jako człowieka, nie mógł pomóc swemu koledze, analitykowi Harry´emu Guntrip´owi, gdyż nie był w stanie zobaczyć nienawiści matki wobec małego Harry´ego. Ten przykład pokazuje dobitnie ograniczenia psychoanalizy, które mnie w swoim czasie doprowadziły do odejścia z Towarzystwa Psychoanalitycznego i szukania mojej własnej drogi, co na zawsze mnie ustawiło w pozycji odrzuconej heretyczki. Nie ma nic przyjemnego w byciu odrzuconą i niezrozumianą, lecz z drugiej strony, pozycja heretyczki przyniosła mi wielkie korzyści.

Ta nowa wolność pozwoliła mi, między innymi, przestać chronić rodziców, którzy burzą przyszłość swoich dzieci. Pozwalając sobie na odczucie tego, przekroczyłam wielkie tabu. To „wykroczenie przeciw” jest objęte tabu nie tylko w psychoanalizie, lecz również w dzisiejszym społeczeństwie ciągle w takim samym stopniu jak niegdyś, co sprawia, że w żadnym wypadku nie wolno upatrywać źródła przemocy i gwałtu w rodzinie ani w instytucji „rodzicielskiej”.

(…)

Dostępnych jest wiele świadectw matek i ojców na forum „ourchildhood”, którzy szczerze i otwarcie dzielą się doświadczeniami, w jaki sposób to, co przeżyli w dzieciństwie, uniemożliwiało im dawanie miłości ich własnym dzieciom. Jeśli skorzystamy z tego źródła wiedzy i nauki, zrozumiemy, do czego prowadzi idealizacja rodziców i nic nas już nie skłoni do tego, by noworodka nazywać płaczącym potworem. Zamiast tego zaczniemy rozumieć jego świat wewnętrzny, brać pod uwagę samotność i niemoc maleńkiego dziecka, które wzrastało obok rodziców, odmawiających mu wspierającej i kochającej komunikacji.

Będziemy mogli zobaczyć wtedy w płaczu noworodka uzasadnioną i logiczną reakcję na okrutną postawę jego rodziców – najczęściej nieuświadomione, lecz prawdziwe i dające się skonstatować w faktach okrucieństwo, którego istnienia społeczeństwo nadal nie chce uznać. Nie przejawia się ono jedynie poprzez bicie (choć około 85% populacji świata zaznało bicia w dzieciństwie). Wyraża się również poprzez brak uwagi i komunikacji, przez ignorowanie dziecięcych potrzeb i psychicznych cierpień, poprzez pozbawione sensu i perwersyjne kary, poprzez nadużycia seksualne, wykorzystywanie bezinteresownej miłości dziecka, poprzez szantaż emocjonalny, zburzenie wiary w jego własne zdolności i poprzez rozliczne formy nadużywania władzy. Ta lista nie ma końca.

(…)

Jest powszechnie wiadomo, że kościołom i rządom zależy na hamowaniu rozwoju ludzkiego i utrzymywaniu jednostek w zależności od rodzicielskich postaw. Mniej natomiast wiadomo na temat ceny, jaką ludzkie ciało płaci za ten stan rzeczy. Dokąd moglibyśmy dojść gdybyśmy zechcieli obnażyć występki rodziców? I czym stałyby się ich postacie gdyby ich władza nie mogła być dłużej sprawowana?

Dlatego też rodzice jako instytucja cieszą się nadal totalną nietykalnością. Jeśli kiedykolwiek się to zmieni (co jest postulatem zawartym w mojej książce) będziemy w stanie poczuć, co nam uczyniło rodzicielskie maltretowanie. Wtedy lepiej zrozumiemy sygnały, jakie wysyła nam nasze ciało i będziemy mogli żyć w zgodzie z nim – nie jako kochane dzieci, którymi nigdy nie byliśmy i nigdy się nie staniemy, lecz jako otwarci, świadomi i być może kochający dorośli, którzy nie boją się już swojej własnej historii, gdyż poznali ją w całości.

—–

Gorąco polecam teksty Alice Miller (i o Alice Miller) ze strony Koniec milczenia, a szczególnie te dwa: rozdział IV z książki ZAKAZANA WIEDZA oraz recenzję Glivinetti’ego Panu Freudowi już dziękujemy.